Изменить стиль страницы

Burknęła coś niedosłyszalnie. Reynaud stanął o krok od lady, a ona, chociaż była gotowa uciec do kuchni, jednak się rozmyśliła i odwróciła do niego.

– Właśnie, dziewczyno – pochwaliła ją Armande. – Postaw się. -I unosząc widelczyk z kawałkiem stefanki, upomniała Reynauda: – Nie praw jej kazania, Francis. Jeżeli już, to powinieneś udzielić jej błogosławieństwa.

Reynaud zignorował Armande.

– Ma filie – powiedział z powagą. – Musimy porozmawiać. – Przesunął pogardliwie wzrokiem po czerwonej saszetce "na szczęście" wiszącej przy drzwiach. – Nie tutaj.

Josephine potrząsnęła głową.

– Przykro mi. Tu mam pracę. I wcale nie chcę słuchać tego, co ksiądz ma mi do powiedzenia. Reynaud zacisnął uparcie usta.

– Nigdy pani nie potrzebowała Kościoła tak bardzo jak teraz. – Zimno szybko spojrzał w moją stronę. – Osłabła pani i dała się sprowadzić na manowce. Świętość przysięgi małżeńskiej…

Armande znów mu przerwała szyderczym krakaniem.

– Świętość przysięgi małżeńskiej? Gdzieś ty to wykopał? Myślałabym, że właśnie kto jak kto, ale ty…

– Proszę,madameYoizin… -Przynajmniej coś drgnęło w jego głosie. Oczy były lodowate. – Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby pani…

– Mów tak, jak mówiłeś w domu – warknęła Armande. -Ta twoja matka przecież ciebie nie uczyła mówić z kartoflami w ustach, prawda? – Zachichotała. – Udajemy, że jesteśmy lepsi niż pospólstwo, zapomnieliśmy wszystkiego o sobie w tej wykwintnej szkole?

Reynaud zdrętwiał. Czułam jego zdenerwowanie, wprost biło od niego. Bardzo zeszczuplał w ciągu ubiegłych paru tygodni, skórę na ciemnych zapadniętych skroniach miał napiętą jak skóra tamburynu, stawy szczęki wyraźnie widoczne. Proste ukośne pasmo włosów na czole chytrze nadaje mu wygląd niedołęgi, ale reszta świadczy o sprawności dopiętej na ostatni guzik.

– Josephine – powiedział tonem łagodnie władczym, wykluczającym wszystkich innych w sklepie tak skutecznie, jakby z nią był sam – wiem, że pani chce, abym pomógł. Rozmawiałem z Paulem-Marie. On mówi, że jest pani w stanie silnego podniecenia. Mówi…

Josephine potrząsnęła głową.

– Mon pere. – Głupi wyraz zniknął z jej twarzy, była teraz pogodna. – Wiem, że ksiądz ma dobre chęci. Ale ja swojej decyzji nie zmienię.

– Wszelako sakrament małżeństwa… – Już wzburzony, pochylił się nad ladą i chwycił się oburącz wyściełanego blatu, jak gdyby potrzebował podpory. Ukradkiem rzucił spojrzenie na jaskrawą saszetkę przy drzwiach. – Pani jest zdezorientowana. Ulega pani wpływom – dodał znacząco. – Gdybyśmy tylko mogli porozmawiać na osobności.

– Nie – powiedziała Josephine stanowczo. – Zostanę tutaj, uYianne.

– Jak długo? – W jego głosie zabrzmiał strach, chociaż miało to być niedowierzanie. – Madame Rocher może jest pani przyjaciółką, Josephine, ale jest też kobietą interesu, prowadzi sklep, ma dziecko na utrzymaniu. Jak długo będzie tolerować obcą osobę w domu?

Ten strzał był celniejszy, trafił. Znów zobaczyłam w oczach Josephine niepewność. Zawsze rozpoznam taki wyraz nieufności i lęku, bo często miała to w oczach moja matka. Nie potrzebujemy nikogo, tylko siebie nawzajem. Przypomniał mi się gwałtowny szept w upalnej ciemności jakiegoś tam pokoju hotelowego. Po co nam, do diabła, ktoś jeszcze? Dzielne słowa, a jeżeli dzielne nie były łzy, to ciemność je ukrywała. Ale czułam, że matka, obejmując mnie pod kołdrą, trzęsie się prawie niedostrzegalnie. Może to z powodu tej gorączki, do której się nie przyznawała, uciekała od nich, od tych życzliwych mężczyzn, życzliwych kobiet, gotowych się z nią zaprzyjaźnić, kochać ją i rozumieć. Obie byłyśmy zagrożone, rozgorączkowane od nieufności i pychy. Tym, co jest ostatnią deską ratunku istot niechcianych.

– Proponuję Josephine posadę u mnie. – Postarałam się, żeby mój głos brzmiał miło i rzeczowo. – Potrzebuję dużo pomocy w czasie przygotowań do mojego festiwalu czekolady na Wielkanoc.

Reynaud w końcu się odsłonił, patrzył na mnie z czystą nienawiścią.

– Nauczę ją podstawowych rzeczy o czekoladzie – ciągnęłam. – Może zastępować mnie w sklepie, kiedy będę pracować w kuchni. – Josephine patrzyła na mnie oszołomiona. Mrugnęłam do niej. – Odda mi tym wielką przysługę, a pieniądze, które zarobi, na pewno jej się przydadzą. – Mówiłam gładko. – Co do mieszkania… – teraz zwróciłam się bezpośrednio do niej i przytrzymałam jej wzrok – Josephine, bardzo proszę, mieszkaj tu tak długo, jak zechcesz. Przyjemnie mieć cię tutaj.

Armande zakrakała śmiechem.

– Więc widzisz, mon pere – powiedziała wesoło – nie musisz marnować ani minuty więcej swojego cennego czasu. Wszystko doskonale układa się bez ciebie. – Popiła czekoladę z miną pełną przekory. – Ten napój chybaby ci dobrze zrobił. Wyglądasz mizernie, Francis. Znów golną-łeś wina mszalnego?

Zdzielił ją uśmiechem jak zaciśniętą pięścią.

– Bardzo śmieszne, madame. Widać, że pani nie traci poczucia humoru. – Odwrócił się na pięcie, skłonił głowę i z krótkim – Monsieur, dames – w stronę klientów wyszedł jak kulturalny hitlerowiec w kiepskim filmie wojennym.

25

Poniedziałek, 10 marca

Ich śmiech ścigał mnie do rynku niczym stado ptaków. Woń czekolady doprowadziła mnie nieomal do wściekłości. Mieliśmy rację, mon pere. To, co się dzieje teraz, oczyszcza nas całkowicie. Uderzając w trzy najbliższe nam obszary – w społeczność, w święta kościelne, a teraz w jeden z najbardziej uświęconych sakramentów – ona wreszcie się odkrywa. Jej zgubny wpływ szybko się nasila, nasienie już posiane w dziesiątki żywych umysłów. Dziś rano na cmentarzu zobaczyłem pierwszy tej wiosny dmuchawiec. Grubości palca wyrastał z ciemnej głębi pod nagrobkiem. Nie mogłem tam dosięgnąć, aby wyrwać zielsko z korzeniami. Zerwałem go tylko, więc za tydzień cała ta roślina się rozrośnie, stanie się mocniejsza.

Muscat przystąpił do komunii dziś rano, chociaż u spowiedzi nie był. Mizerny, gniewny, lecz w niedzielnym ubraniu. Bardzo się przejmuje odejściem żony. Gdy wyszedłem z chocolaterie, czekał na mnie, paląc papierosa i opierając się o ten mały łuk przy głównym kościelnym wejściu.

– No i co, pere?

– Rozmawiałem z twoją żoną.

– Kiedy wróci?

Potrząsnąłem głową.

– Nie chciałbym cię łudzić fałszywą nadzieją – odezwałem się taktownie.

– Uparta krowa – powiedział, upuścił papierosa i zdeptał obcasem. – Przepraszam za mój język, pere, ale tak jest. Kiedy pomyślę, z czego to ja zrezygnowałem dla tej stukniętej dziwki… ile pieniędzy ona mnie kosztuje…

– Ona też nie ma lekkiego życia – upomniałem go, pamiętając wiele jego spowiedzi. Wzruszył ramionami.

– Och, nie jestem aniołem – przyznał. – Znam swoje ułomności. Ale niech mi ksiądz powie – rozłożył ręce błagalnie – czy nie można mnie zrozumieć? Co dzień budzę się i widzę jej głupią, tępą minę. I przyłapuję ją raz po raz z kieszeniami pełnymi ukradzionych towarów, szminek, perfum, biżuterii. W kościele wszyscy się gapią i śmieją się? Che? – Popatrzył na mnie zwycięsko. – Che, mon pere? Czy ja nie mam krzyża do dźwigania?

Już się nasłuchałem dość o jej niechlujstwie, głupocie, złodziejstwie, lenistwie. Nie wymaga się ode mnie wydawania opinii w takich sprawach. Moją rolą jest służyć radą i pociechą. A jednak on mnie napawa wstrętem przez te swoje wykręty i przeświadczenie, że gdyby nie ta żona, mógłby osiągnąć w życiu Bóg wie co.

– Nie jesteśmy tu, aby ustalać, kto jest winny. – Przybrałem ton surowej nagany. – Zastanówmy się, jak uratować wasze małżeństwo.

Tym natychmiast go powściągnąłem.

– Przepraszam, mon pere. Nie… nie powinienem mówić tych rzeczy. – W niby szczerym uśmiechu pokazał zęby, żółte niczym stara kość słoniowa. – Niech ksiądz nie myśli, że nie jestem do niej przywiązany. To znaczy, przecież chcę ją mieć z powrotem, no nie?

Och, tak. Aby mu gotowała posiłki, prasowała ubrania, prowadziła kawiarnię. I udowadniała, że nikt nie zrobi głupca z Paula-Marie, nikt. Pogardzam jego obłudą. Rzeczywiście musi ją odzyskać. Zgadzam się przynajmniej co do tego. Lecz z zupełnie innego powodu.