– Tyle widziałaś – zauważyła Josephine z zazdrością i niejaką czcią. – A jesteś jeszcze taka młoda.
– Prawie w twoim wieku. Potrząsnęła głową.
– Ja jestem o tysiąc lat starsza. – Uśmiechnęła się miło i rzewnie. – Chciałabym być poszukiwaczką przygód. Jechać za słońcem, mieć jedną tylko walizkę, nie wiedzieć, gdzie będę jutro.
– Zapewniam cię – powiedziałam łagodnie – że to męczące. I po jakimś czasie wszędzie zaczyna być tak samo. Powątpiewała.
– Możesz mi wierzyć – powiedziałam. – Tak jest.
To niezupełnie prawda. Miejsca mają swój charakter i powrót do miasta, w którym się przedtem mieszkało, wydaje się powrotem do dawnego przyjaciela. Ale ludzie rzeczywiście zaczynają wyglądać tak samo; te same twarze powtarzające się w miastach oddalonych od siebie o tysiące kilometrów, te same wyrazy twarzy. Bezduszny i wrogi wzrok urzędnika. Zaciekawione spojrzenia wieśniaka. Tępe, obojętne oczy turystów. I wszędzie są ci sami zakochani, matki z niemowlętami, żebracy, kaleki, przekupnie, spacerowicze, dzieci, policjanci, taksówkarze, alfonsi. I z czasem wpada się w lekką paranoję, jak gdyby ci ludzie potajemnie jeździli za nami z miasta do miasta, zmieniali ubrania, rysy twarzy, ale pozostawali zasadniczo niezmienni, zajmowali się swymi nudnymi sprawami, wciąż chytrze jednym okiem łypiąc na nas, intruzki. Z początku w nowym mieście ma się kompleks wyższości. Jesteśmy inną rasą, my, podróżnicy, widzimy przeważnie o wiele więcej niż oni – osiadli zjadacze chleba, którym wystarcza smutne życie w niekończącym się kołowrocie sen – praca – sen, dopieszczanie schludnych ogrodów, identycznych domów, małych marzeń. My trochę nimi gardzimy. Potem, ale nie prędko, przychodzi zawiść. Za pierwszym razem jest prawie zabawna – nagle kłuje ostrym żądłem, lecz to tylko chwila. Kobieta w parku pochylona nad dzieckiem w spacerówce, obie twarze rozświetlone czymś, co nie jest słońcem. Później następuje drugi raz, trzeci – dwoje młodych na nadmorskiej promenadzie, obejmuje się, idąc; gromadka dziewcząt z biura w czasie przerwy obiadowej, chichotały nad kawą i croissants.
Wkrótce ból ukłucia staje się uporczywy. Miejsca nie tracą tożsamości, jakkolwiek daleko się pojedzie. Zmieniać się zaczyna poddane erozji serce. W niektóre poranki własna twarz w lustrze hotelowym wydaje się zamazana, jak gdyby wskutek wyświechtania będącego przyczyną oglądania siebie w zbyt wielu przypadkowych łazienkach. O dziesiątej rano prześcieradła po nas będą uprane, dywan wyczyszczony. Nazwiska w księdze hotelowej będą inne, my przemijamy. Nie pozostawiamy żadnych śladów, jadąc dalej. Jak duchy nie rzucamy cienia.
Wyrwało mnie z zadumy łomotanie do drzwi frontowych. Josephine na pół wstała już z lękiem w oczach, z pięściami zaciśniętymi przy żebrach. To było to, czego się spodziewałyśmy; kolacja, rozmowa były tylko pozorem normalności. Wstałam od stołu.
– W porządku. Ja mu otworzę. Josephine miała oczy szkliste z lęku.
– Nie będę z nim rozmawiać – wyszeptała cicho. – Nie mogę.
– Nie musisz – powiedziałam. – Ale dobrze. Nie przejdzie przez ścianę.
Uśmiechnęła się drżąco.
– Nawet nie chcę słyszeć jego głosu. Ty nie wiesz, Yianne, jaki on jest. Powie, że… Ruszyłam do nieoświetlonego sklepu.
– Wiem dokładnie, jaki jest – odparłam stanowczo. -I cokolwiek tobie się zdaje, nie jest unikatem. Dzięki podróżom przynajmniej po pewnym czasie się pojmuje, że ludzie tu czy tam, czy na końcu świata rzeczywiście nie są tak bardzo różni.
– Ja tylko nie cierpię scen – mamrotała Josephine, kiedy zapalałam światła w sklepie. -I nie cierpię wrzasków.
– Zaraz będzie po wszystkim – powiedziałam. Walenie do drzwi znów się zaczęło. – Anouk może ci zrobić czekoladę.
Otworzyłam drzwi, nie zdejmując łańcucha. Założyłam ten łańcuch, kiedy się wprowadziłyśmy, bo przywykłam do zabezpieczeń w mieście, chociaż tutaj nie było to potrzebne. Aż do teraz. W smudze światła ze sklepu zobaczyłam twarz Muscata zastygłą z wściekłości.
– Czy jest tu moja żona? – zapytał ochryple i poczułam jego oddech cuchnący piwem.
– Jest. – Nie było sensu kręcić. Lepiej od razu postawić sprawę jasno. Niech on wie, na czym stanęło. – Obawiam się, że ona pana porzuciła, monsieur Muscat. Zaproponowałam jej, żeby zatrzymała się u mnie na parę dni, dopóki wszystko się nie ułoży. To chyba najlepsze wyjście. -Starałam się mówić neutralnie, grzecznie. Znam takie typy jak on. Spotykałyśmy takich jak on, matka i ja, tysiące razy w tysiącach miejsc.
Gapił się na mnie osłupiały. Po chwili przebłysła jego słaba inteligencja, przymrużył oczy i rozłożył ręce, pokazując, że nie bardzo rozumie, jest niegroźny, gotów poznać się na żartach. Nawet wydawał się nieomal czarujący. Ale podszedł bliżej do drzwi i buchnął odorem piwa, dymu papierosów i skwaśniałego gniewu.
– Madame Rocher – zaczął miękko, prawie błagalnie. – Niech pani powie tej mojej tłustej krowie, żeby natychmiast ruszyła stąd swój tyłek, bo wejdę i sam ją wyprowadzę. I tylko spróbuj mi stanąć na drodze – wrzasnął – ty rozpalona dziwko! – Szarpnął klamką. – Proszę zdjąć łańcuch. – Uśmiechnął się przymilnie. Wściekłość w nim kipiała, parując słabym chemicznym smrodkiem. – Zdjąć łańcuch, bo go kopnę i wyleci. – Głos miał w tym gniewie niemęski. Kwiczał jak wściekła świnia.
Bardzo powoli wyjaśniłam mu sytuację. Klął i wrzeszczał bezsilnie. Kopnął drzwi kilka razy, zawiasy podskakiwały.
– Jeżeli pan się włamie do mojego domu, monsieur Muscat – powiedziałam spokojnie – uznam, że jest pan niebezpiecznym intruzem. Mam tu puszkę Contre-Attaą,
którą zwykle trzymałam w szufladzie w kuchni, kiedy mieszkałam w Paryżu. Wypróbowałam ten środek nieraz. Bardzo skuteczny.
Tym go zaskoczyłam. Chyba wierzy, że tylko on jeden ma prawo grozić.
– Pani nie rozumie – zaskomlał. – Ona jest moją żoną, zależy mi na niej. Nie wiem, co ona pani opowiada, ale…
– To, co ona opowiada, nie ma znaczenia, monsieur. Ważne jest to, co zdecydowała. Ja na pana miejscu przestałabym robić z siebie przedstawienie i poszłabym do domu.
– Cholera! – Mówił tak blisko drzwi, że strzelał we mnie gorącą, plugawą śliną. – To przez ciebie, dziwko. Ty nabiłaś jej głowę tą całą bzdurną emancypacją! – Przedrzeźniając Josephine, zapiszczał wściekle falsetem: -"Yianne mówi to,Yianne myśli tamto". Chcę z nią chwilę porozmawiać przez minutę i zobaczymy, co teraz ona powie dla odmiany.
– Nie sądzę, żeby…
– Dobrze. – Josephine stanęła za mną cicho. Kubek czekolady otulała dłońmi, jak gdyby dla rozgrzewki. – Porozmawiam z nim, inaczej nigdy nie odejdzie.
Popatrzyłam na nią. Była spokojniejsza. Oczy miała czyste. Kiwnęłam głową, odsunęłam się na bok. Podeszła do drzwi. Muscat zaczął mówić, ale przerwała mu głosem zdumiewająco ostrym i równym.
– Paul. Słuchaj. – Przecięła jego bełkot w pół zdania. -Odejdź. Nic więcej nie mam ci do powiedzenia. W porządku?
Drżała, ale panowała nad głosem. Nagle dumna z niej, uścisnęłam jej rękę. Muscat milczał. Dopiero po chwili powiedział przymilnie, chociaż w jego tonie słyszałam wściekłość jak szum zakłóceń w sygnale radiowym.
– Jose, głupia sprawa. Po prostu wyjdź i porozmawiamy jak mąż z żoną. Jesteś moją żoną, Jose. Czy to nie zasługuje przynajmniej na jeszcze jedną próbę?
Potrząsnęła głową.
– Za późno, Paul – powiedziała stanowczo. – Przykro mi. – I zamknęła drzwi bardzo delikatnie. Jeszcze dobijał się przez kilka minut, na zmianę klął, prosił, groził i nawet płakał, roztkliwiając się, wierząc w swoją fikcję. Myśmy jednak już nie reagowały.
O północy słyszę, jak on wrzeszczy pod domem. Gruda ziemi uderza w okno z tępym grzmotnięciem, glina plami czystą szybę. Wstaję z łóżka, żeby zobaczyć, co się dzieje. Muscat stoi na rynku jak przysadzisty złośliwy stworek z bajki. Ręce tak wpycha w kieszenie, że aż widać miękki wałek jego żołądka nad paskiem spodni. Chyba jest bardzo pijany.
– Nie możecie tam siedzieć wiecznie! – Światło zapaliło się w jednym z okien domu za nim. – Będziecie musiały kiedyś wyjść. A wtedy, wy dziwki! Wtedy!…