Изменить стиль страницы

Wbrew woli się uśmiechnęłam.

– Dobrana z was para – zauważyłam. – Dwoje uparciuchów.

Armande strzeliła spojrzeniem oburzona.

– Ja? – wykrzyknęła. – Stawiasz mnie na równi z tym awanturnikiem, który ma łeb jak marchewka! Ze śmiechem to odwołałam.

– Postaram się go znaleźć – powiedziałam, wychodząc.

Nie znalazłam go, chociaż szukałam nad rzeką przez całą godzinę. Nawet metody mojej matki zawiodły. Jednak wydedukowałam, gdzie nocuje. Niedaleko domu Ar-mande, w jednej ze stosunkowo najporządniejszych ruder. Ściany są oślizgłe od wilgoci, ale piętro wydaje się dosyć suche i w kilku oknach zostały szyby. Drzwi tego domu ktoś najwidoczniej otworzył siłą i niedawno rozpalił tam w kominku. Zobaczyłam też wśród kilku mebli, przypuszczalnie kiedyś pozostawionych jako bezużyteczne rupiecie, zwęglony zwój brezentu uratowany z pożaru i stertę drewna z rzeki. Wołałam Roux, ale nie usłyszałam odpowiedzi.

O pół do dziewiątej musiałam otworzyć La Praline, więc zaniechałam poszukiwań. Roux zjawi się, gdy zechce. Kiedy przyszłam, czekał Guillaume. Stał przed sklepem, chociaż drzwi nie były zamknięte na klucz.

– Powinien był pan wejść, poczekać w sklepie.

– Och, nie – powiedział żartobliwie z poważną miną. -Nie pozwoliłbym sobie na takie zuchwalstwo. Roześmiałam się.

– Trzeba w życiu ryzykować. Niech pan wejdzie i spróbuje moich nowych religieuses.

On nadal po śmierci Charly'ego wydaje się mniejszy, skurczony, jego zasuszoną chochlikowatą młodo-starą twarz wciąż żłobi smutek. Ale poczucie humoru, kpiąca ironia chronią go przed litowaniem się nad sobą. Dzisiaj miał omawiać następstwa pożaru u rzecznych Cyganów.

– Na dzisiejszej mszy słowo nie padło o tym z ust cure Reynauda – oznajmił, nalewając sobie czekolady ze srebrnego czajnika. – Na wczorajszej też nic. Ani słowa.

Przyznałam, że milczenie Reynauda, zważywszy na to, jak interesował się tą wędrowną społecznością, jest niezwykłe.

– Może on wie coś, o czym nie może powiedzieć – podsunął Guillaume. – Pani rozumie. Tajemnica konfesjonału.

Powiedział, że widział Roux rozmawiającego z Narcis-se'em przy jego inspektach. Może Narcisse zaproponuje Roux jakąś pracę, pomyślałam z nadzieją.

– Narcisse często zatrudnia dorywczych pracowników

– ciągnął. – Jest wdowcem. Bezdzietny. Nie ma nikogo do zarządzania farmą poza jednym siostrzeńcem w Marsylii. I wszystko mu jedno, kogo najmie latem, kiedy będzie miał dużo roboty. Byleby to byli ludzie solidni, dla niego nie ma znaczenia, czy chodzą do kościoła, czy nie chodzą.

– Uśmiechnął się niepewnie, jak zwykle przed wypowiedzią, którą uważa za zbyt śmiałą. – Czasami się zastanawiam – zaczął z namysłem – czy Narcisse nie jest lepszym chrześcijaninem w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu niż ja albo Georges Clairmont… albo nawet cure Reynaud. – Wypił łyk czekolady. – No bo Narcisse przynajmniej pomaga. Daje pracę ludziom, którzy potrzebują pieniędzy. Pozwala Cyganom obozować na swojej ziemi. Wszyscy wiedzą, że od lat sypia ze swoją gospodynią i nigdy nie fatyguje się do kościoła, chyba że chce tam spotkać kogoś z klientów, ale przynajmniej pomaga.

Zdjęłam pokrywę z półmiska pełnego religieuses i położyłam jedną na jego talerzyku.

– Myślę – powiedziałam – że nie ma czegoś takiego jak dobry czy zły chrześcijanin. Są tylko dobrzy i źli ludzie. Przytaknął i wziął w dwa palce okrągłe ciasteczko.

– Być może.

Nastąpiła długa chwila ciszy. Nalałam sobie szklankę czekolady i likieru noisette z wiórkami orzechów laskowych, zapach był ciepły, ożywczy jak zapach drewna w późnym jesiennym słońcu. Guillaume dokładnie zjadał swoją religieuse, ze smakiem. Zebrał okruchy z talerzyka zwilżonym palcem wskazującym.

– W takim razie to wszystko, w co wierzę przez całe życie… grzech i pokuta, Zmartwychwstanie… pani by powiedziała, że nic z tego nie ma żadnego znaczenia? Czy tak?

Uśmiechnęłam się, widząc jego powagę,

– Powiedziałabym, że pan się nasłuchał Armande. I powiedziałabym, że ma pan prawo do swoich wierzeń, jeżeli mogą pana uszczęśliwić.

– Och! – Spojrzał na mnie ostrożnie, jak gdyby miały mi wyrosnąć rogi. – A w co… jeżeli to pytanie nie jest impertynencją… w co pani wierzy?

– W latające dywany, runy, czary. W Ali Babę, podróże po gwiazdach i wróżenie z fusów w kieliszku czerwonego wina…

Floryda? Disneyland? Everglades? Więc jak, cherie? Co ty na to, hein?

Budda, wyprawa Frodo do Mordor, przeistoczenie Sakramentu, Doro i Toto. Królik Wielkanocny. Istoty z kosmosu. Coś w szafie. Zmartwychwstanie i życie na odkrytej karcie… W to wszystko wierzyłam w takim czy innym czasie. Czy też udawałam, że wierzę. Czy też udawałam, że nie wierzę.

A teraz? W co ja wierzę teraz?

– Wierzę, że ważne jest tylko, żeby żyć szczęśliwie -mówię wreszcie Guillaume'owi.

Szczęście. Proste jak szklanka, jak czekolada albo też kręte jak ścieżki serca. Gorzkie. Słodkie. Żywe.

Po południu przyszła Josephine. Anouk właśnie wróciła ze szkoły i prawie zaraz – w czerwonej kurtce z kapturem – pobiegła do Les Marauds, żeby tam się pobawić, ale tylko dopóki – pamiętaj! – deszcz nie zacznie padać. Ostry zapach świeżo narąbanego drewna słał się nisko przy węgłach budynków. Josephine była w płaszczu zapiętym pod szyją, w czerwonym berecie, nowy czerwony szalik trzepotał wokół jej twarzy, kiedy wkroczyła z wyzywającą miną, z rumianymi policzkami i oczami roziskrzonymi od wiatru; efektowna, pewna siebie, promienna kobieta. Ale to złudzenie prysło. Znów stała się sobą. Wepchnęła ręce do kieszeni i wysunęła głowę, jak gdyby do odparcia jakiegoś niewiadomego napastnika. Zdjęła beret, odsłaniając bardzo potargane włosy i krwawą pręgę na czole. Patrzyła na mnie przerażona i zarazem w uniesieniu.

– Zrobiłam to – oznajmiła. -Yianne, zrobiłam to.

Przez jedną straszną chwilę myślałam, że zamordowała męża. Tak wyglądała – te jakieś szalone samozatracenia -wargi rozciągnięte, zęby obnażone, jak gdyby skosztowała kwaśnego owocu. Lęk bił od niej raz gorącymi, raz zimnymi falami.

– Odeszłam od Paula – powiedziała. – W końcu to zrobiłam.

Oczy miała jak noże. Po raz pierwszy zobaczyłam Josephine taką, jaka była dziesięć lat temu, zanim Paul-

– Marie Muscat zgasił ją, uczynił z niej niezdarę. Bała się obłędnie, ale pod tym obłędem zobaczyłam zdrowy rozum, który normuje temperaturę serca.

– On już wie? – zapytałam, pomagając jej zdjąć płaszcz. Kieszenie były ciężkie. Ale, pomyślałam, to nie biżuteria.

Potrząsnęła głową.

– Wysłał mnie po zakupy. – Zachłysnęła się. – Zabrakło nam pizz do mikrofalówki. Kazał kupić. – Uśmiechnęła się prawie dziecięco psotnie. -Wzięłam trochę z pieniędzy na dom. Trzymał je w puszce po biskwitach pod barem. Dziewięćset franków. – Bez płaszcza stała teraz w czerwonym swetrze i czarnej plisowanej spódnicy. Dotychczas zawsze widywałam ją w dżinsach. Spojrzała na zegarek. – Poproszę o chocolat espresso i dużą torbę migdałów. – Położyła pieniądze na ladzie. – Akurat zdążę wypić przed odjazdem autobusu.

– Autobusu? – zaintrygowała mnie. – Dokąd?

– Do Agen – odpowiedziała, uparta i już w defensywie.

– A potem nie wiem. Do Marsylii może. Byle jak najdalej od niego. – Spojrzała na mnie podejrzliwie i ze zdumieniem. – Tylko Yianne, niech pani nie mówi, że nie powinnam. Ja właśnie dzięki pani… Mnie by to nigdy na myśl nie przyszło, gdyby pani mi tego nie podsunęła.

– Wiem, ale…

Jej słowa zabrzmiały jak oskarżenie.

– Pani mi powiedziała, że jestem wolna.

To fakt. Wolna, żeby uciec, wolna, żeby wyruszyć w świat na jedno słowo właściwie nieznajomej, odciąć się i jak balon polecieć ze zmiennym wiatrem. Lęk nagle lodem ściął mi serce. Czy to jest cena, za jaką mogę pozostać tutaj? Ona ma stąd wyjechać zamiast mnie? I co rzeczywiście dałam jej do wyboru?

– Ale była pani pewna jutra – wykrztusiłam z trudem, widząc w jej twarzy twarz mojej matki. Rezygnacja z pewności jutra za trochę wiedzy poznawczej, mignięcie oceanu… a później? Wiatr zawsze nas przynosi z powrotem do stóp tego samego muru. Nowojorska taksówka. Ciemny zaułek. Srogi mróz.