Изменить стиль страницы

Nawyk obrzędu porzucony na tyle lat ni stąd, ni zowąd powraca. Nakreślenie kręgu, woda w szklance, talerzyk z solą i zapalona świeca na podłodze – prawie komfortowy powrót do czasów, kiedy wszystko miało proste wytłumaczenie. Siadam na podłodze po turecku, zamykam oczy i oddycham powoli.

Moja matka rozkoszowała się obrzędami, zaklinaniem. Ja byłam mniej chętna. Masz zahamowania, mówiła mi, chichocząc. Z zamkniętymi oczami czuję ją teraz blisko, czuję jej woń w kurzu na plecach. Może dzięki temu dziś pójdzie łatwiej. Ludzie, którzy nic nie wiedzą o prawdziwych czarach, wyobrażają sobie jakieś bajeczne bogactwo efektów. Podejrzewam, że właśnie dlatego moja matka, która kochała teatralność, czyniła z czarów takie widowisko. A przecież prawdziwe czarowanie nie jest zgoła dramatyczne, to po prostu skupienie myśli na upragnionym celu. Nie ma żadnych cudów, ani nagłych zjawisk. I oto widzę zamkniętymi oczami umysłu idealnie wyraźnie Char-ly'ego w złocistej łunie powitania na progu nowego życia, tylko że żaden inny pies nie pojawia się w tym kręgu. Może jutro albo pojutrze – pozorny zbieg okoliczności jak ten pomarańczowy fotel czy czerwone stołki barowe, które sobie wyobraziłyśmy naszego pierwszego dnia. Albo może nic się nie pojawi.

Spoglądam na zegarek leżący na podłodze: dochodzi pół do czwartej. Spędziłam tu więcej czasu, niż przypuszczałam, świeca się dopala, ręce i nogi mam zimne i zdrętwiałe. A przecież niepokój zniknął, jestem dziwnie wypoczęta, zadowolona z powodów niezupełnie dla mnie zrozumiałych.

Wracam do łóżka, Anouk powiększyła swoje imperium, rozrzuciła ręce, zajmując całe poduszki. Zwram się w jej cieple. Życzeniu mojej wymagającej małej obcej stanie się zadość. Osuwając się miękko w sen, przez chwilę chyba słyszę szept mojej matki. Blisko.

22

Piątek, 7 marca

Cyganie odpływają. Gdy dziś rano szedłem przez Les Ma-rauds, przygotowywali się do drogi, ustawili swoje więcie-rze, zdejmowali niekończące się sznury prania. Niektórzy odpłynęli już wczoraj w nocy – słyszałem ich gwizdki i trąbki jak jakieś ostateczne wyzwanie – ale większość czekała zabobonnie na światło dnia. Przechodziłem tamtędy o siódmej rano. W zielonkawej szarości świtu wyglądali jak uchodźcy wojenni; bladzi, posępni, pakowali ostatnie resztki swojego pływającego cyrku w toboły. Tandeta, wczoraj w nocy jaskrawa i magiczna, teraz była tylko nędzną szarzyzną, odartą ze swojego blichtru. Zapach spalenizny, oleju silnikowego wisiał we mgle. Płótna trzepotały, dolatywały pierwsze poranne odgłosy warkotu silników. Niewielu z nich pofatygowało się choćby spojrzeć na mnie. Krzątali się z ustami zaciśniętymi i z oczami przekrwionymi. Nikt nic nie mówił. Wśród tych marude-rów nie widziałem Roux. Może odpłynął z pierwszą grupą. Ze trzydzieści łodzi jeszcze jest na rzece, dzioby się chylą pod ciężarem nagromadzonego bagażu. Ta dziewczyna Zezette pracowała przy kadłubie wraku, przynosiła nie-rozpoznawalne części czegoś sczerniałego do swojej łodzi.

Na osmolonym materacu postawiła niepewnie klatkę z kurczakami i pudło pełne czasopism. Spojrzała na mnie nienawistnie, ale nic nie powiedziała.

Nie myśl, mon pere, że ja nie współczuję tym ludziom. Żadnej osobistej urazy do nich nie żywię, muszę jednak myśleć o moich parafianach. Nie mogę marnować czasu, nieproszony prawić kazań obcym przybyszom, narażając się na szyderstwa i zniewagi. A przecież nie jestem niedostępny. Każdy z nich byłby mile widziany w moim kościele, gdyby okazał szczerą skruchę. Oni wiedzą, że jeżeli potrzebują przewodnictwa, mogą przyjść do mnie.

Źle spałem tej nocy. Od początku wielkiego postu cierpię na zaburzenia snu. Często wstaję z łóżka przed świtem, mając nadzieję, że ogarnie mnie senność nad stronicami książki lub na ciemnych uliczkach Lansątenet czy na brzegu Tannes. Tej nocy znękany bezsennością bardziej niż zwykle wyszedłem z domu, aby godzinę pospacerować nad rzeką. Omijając Les Marauds i obozowisko Cyganów, powędrowałem przez pola w górę Tannes, chociaż i tam słychać było hałasy. Patrząc w dół rzeki, widziałem ogniska na brzegu i sylwetki tańczące w pomarańczowej łunie. Gdy spojrzałem na zegarek, stwierdziłem, że spaceruję już prawie godzinę, więc zawróciłem. Nie zamierzałem przechodzić przez Les Marauds, ale powrotna droga przez pola zabrałaby mi co najmniej następne pół godziny, a już trochę słaniałem się ze zmęczenia. Co gorsza, zimne powietrze w połączeniu z niewyspaniem sprawiło, że poczułem dotkliwy głód, którego zresztą, jak już wiedziałem, nie miał w pełni zaspokoić poranny posiłek złożony z kawy i chleba. Toteż zawróciłem krótszą drogą przez Les Marauds, mon pere. Moje buty na grubej podeszwie grzęzły w nadrzecznej glinie, para oddechu jaśniała w blasku cygańskich ognisk. Byłem dość niedaleko, by wiedzieć, co się u nich dzieje. Urządzali zabawę. Paliły się latarnie, a świece zatknięte po bokach barei nadawały tej lunaparkowej scenie dziwne pozory pobożności. Zapach dymu z palących się drew i czegoś zwodniczego, co może było piekącymi się sardynkami, i przede wszystkim ta ostra woń czekolady Yianne Rocher niosły się nad rzekę. Powinienem był wiedzieć, że ona tam jest. Gdyby nie ona, Cyganie już dawno by odpłynęli. Zobaczyłem ją na molo poniżej domu Armande Yoizin. W długim czerwonym płaszczu i z rozpuszczonymi włosami wydawała się wśród tych ognisk dziwnie pogańska. Na sekundę odwróciła się ku mnie i nagle sinawy płomień buchnął z jej wyciągniętych rąk, coś paliło się w jej palcach, oświetlając purpurowo twarze wokoło…

Na chwilę zamarłem ze strachu. Irracjonalne myśli -o tajemnym składaniu ofiar, o kulcie diabła, o paleniu żywych istot w hołdzie dla jakiegoś barbarzyńskiego przedwiecznego bóstwa – przelatywały mi przez głowę. Prawie rzuciłem się do ucieczki, potykając się i ledwie wyciągając nogi z gęstego mułu, rozkładałem ręce szeroko, aby nie przewrócić się w gąszcz tarniny, który mnie zasłaniał. Potem ulga. Ulga, bo zrozumienie, lecz także wstyd przed samym sobą wobec niedorzeczności moich supozycji. Otóż ona znów odwróciła się w moją stronę, z tym płomieniem już dogasającym.

Matko Boska! Omal się nie zapadłem w muł. To przecież naleśniki. Naleśniki flambees. Nic poza tym. Teraz chciało mi się histerycznie śmiać. Aż mi tchu zabrakło. Żołądek mnie rozbolał, trzymałem się za brzuch, aby ten śmiech powstrzymać. Gdy patrzyłem, ona zapaliła następny stos naleśników i podawała je zręcznie z patelni, a płynny płomień przelatywał z talerza na talerz jak błękitne ogniki.

Naleśniki.

To właśnie oni ze mną zrobili, mon pere. To właśnie ona ze mną zrobiła. Ona i jej kamraci z rzeki. A przecież na pozór taka niewinna. Twarz miała szczerą, uradowaną. Głos jej rozlegał się po wodzie, jej śmiech brzmiał wśród śmiechu tamtych – powabny, dźwięczny, wesoły i nader serdeczny. Zacząłem się zastanawiać, jak brzmiałby głos wśród tamtych, mój śmiech w połączeniu z jej śmie chem, i wtedy poczułem się bardzo samotny, mrok wokół mnie wydawał się bardzo zimny, bardzo pusty.

Nawet pomyślałem, jak by to było, gdybym mógł wyjść zza osłony krzaków i przystąpić do nich. Jeść, pić… Nagle myśl o jedzeniu stała się nie do wytrzymania, do ust mi napłynęła ślina. Najeść się naleśników, rozgrzać się przy tym żelaznym piecu i w blasku jej złocistej skóry…

Czy to pokusa, mon pere? Mówię sobie, że się tej pokusie oparłem, że moja siła wewnętrzna pokonała pokusę, że modliłem się – błagam, och, błagam, och, błagam, błagam – o uwolnienie od pokusy, a nie o spełnienie tego pragnienia.

Mon pere, czy ty również tak to odczuwałeś przed laty Modliłeś się? A gdy uległeś tamtego dnia w kancelari czy owa przyjemność była jasna, ciepła jak cygańskie ognisko, czy też była suchym szlochem z wyczerpania ostatecznym niedosłyszalnym krzykiem w ciemności?

Nie powinienem był potępiać ciebie, mon pere. Jeden człowiek – nawet ksiądz – nie może powstrzymywać więc: nie fali przypływu. A ja byłem za młody, aby znać samotność pokusy, cierpki smak zawiści. Za młody byłem, pere. Podnosiłem wzrok na ciebie. Nie tyle zauważył czyn jako taki ani z kim się go dopuściłeś, ile sam fakt, byłeś zdolny do grzechu. Nawet ty, mon pere. I wiedząc to zdałem sobie sprawę, że nic nie jest bezpieczne. Nikt, nawet ja sam.