Изменить стиль страницы

Sam w konfesjonale usiłowałem odtworzyć sobie ten zapach, ten odgłos, tę pewność, jaką czułem – słuszność mojego gniewu. Ale gdy znów zamknęła się wokół mnie ciemność pachnąca nie czekoladą, lecz kadzidłem i dymem świec, zwątpiłem. I nagle uświadomiłem sobie niedorzeczność tego incydentu. Wprost zwinąłem się w pa-roksyzmie śmiechu niespodziewanym i niepokojącym. Ledwie przestałem się śmiać, roztrzęsiony, mokry od potu, z żołądkiem podjeżdżającym do gardła. Znów raptownie przyszło mi na myśl, że docenić w pełni komizm tej sytuacji mogłaby jedynie ona. To wystarczyło, by wywołać następne konwulsje. W rezultacie musiałem czas wysłuchiwania spowiedzi skrócić pod pretekstem lekkiej niedyspozycji. Krokiem niepewnym wracając do zakrystii, zauważyłem, że kilka osób dziwnie na mnie patrzy. Powinienem być ostrożniejszy. Od plotek roi się w Lan-squenet.

Odtąd jest spokojnie. Mój wybuch w konfesjonale kładę na karb lekkiej gorączki, która potem w ciągu nocy spadła. Ten incydent się nie powtórzy. Zastosowałem środek ostrożności, ograniczyłem mianowicie wieczorny posiłek jeszcze bardziej, aby nie mieć kłopotów trawiennych, prawdopodobnie będących przyczyną… Wszelako czuję wokół siebie niepewność – prawie wyczekiwanie. Wiatr sprawia, że dzieciom wywraca się w głowach, biegają po rynku z wyciągniętymi rękami, nawołując się jak ptaki. Dorośli również wydają się nieoględni, nerwowi, skłonni wpadać z jednej ostateczności w drugą. Kobiety mówią za głośno, cichną nieśmiało na mój widok, inne są płaczliwe, niektóre agresywne. Rozmawiałem z Josephine Muscat dziś rano, gdy siedziała przy Cafe de la Repub-lique. Ta apatyczna, małomówna kobieta dziś była obelżywa, oczy jej pałały, głos drżał w niepohamowanej furii.

– Niech ksiądz mnie zostawi! – syknęła. – Czy nie dość już ksiądz namotał?

Zachowałem godność i w obawie, że wdam się tylko w wymianę wrzasków, nie zniżyłem się, aby jej odpowiedzieć. Istotnie ta kobieta się zmieniła, zhardziała poniekąd, na jej zwykle zmęczonej twarzy maluje się teraz jakieś nienawistne skupienie. Jeszcze jedna przeszła do obozu nieprzyjacielskiego.

Dlaczego, mon pere, ci ludzie nie mogą zrozumieć? Dlaczego nie mogą zrozumieć, jak ta Rocher nam szkodzi? Już prawie złamała ducha naszej społeczności. Nasze poczucie celu. Igra z tym, co najgorsze i najsłabsze w skrytym ludzkim sercu. Zaskarbia sobie sympatię, lojalność, czego – Boże dopomóż! – ja w słabości swojej nieomal jej zazdroszczę. Naucza parodii dobrej woli, tolerancji, litości dla biednych bezdomnych wyrzutków na rzece, podczas gdy przez cały czas to zepsucie zakorzenia się coraz głębiej. Zło się szerzy nie poprzez zło, tylko poprzez słabość. Kto jak kto, lecz ty, mon pere, wiesz o tym. Gdzie jesteśmy bez siły i czystości naszych przekonań? Jaką mamy pewność jutra? Jak szybko ta choroba dosięgnie nawet Kościoła? Już przekonaliśmy się, że ten korzeń błyskawicznie się rozrasta. Wkrótce oni będą prowadzić kampanię na rzecz wychowania bez religii, uwzględniać alternatywne "systemy wiary", zlikwidują konfesjonał jako zbędną instancję i będą celebrować "jaźń". Zanim się spostrzegą, mon pere, z tym swoim pozornie postępowym myśleniem, pozornie nieszkodliwym liberalizmem znajdą się bezpowrotnie na brukowanej dobrymi chęciami drodze do piekła!

Ironia losu, prawda? Jeszcze tydzień temu podawałem w wątpliwość własną wiarę. Zanadto byłem pochłonięty sobą, aby widzieć te oznaki, zanadto osłabiony na umyśle, aby pełnić swoją powinność. A przecież Biblia mówi nam zupełnie wyraźnie, co mamy robić. Chwasty i zboże nie mogą rosnąć spokojnie razem. Każdy ogrodnik to powie.

21

Środa, 5 marca

Luc znowu dziś przyszedł, żeby porozmawiać z Armande. Chociaż nadal się jąka, jest pewniejszy siebie, swobodniejszy, nawet od czasu do czasu delikatnie żartuje i zaraz uśmiecha się trochę zdumiony, jak gdyby dotychczas nie wiedział, że potrafi być dowcipny. Armande czarny słomkowy kapelusz zastąpiła dziś szalikiem i była w doskonałej formie. Policzki miała jak jabłuszka – usta też niezwykle czerwone, jednak – podejrzewam – nie tyle dzięki samopoczuciu, ile po sięgnięciu do kosmetyków. Szybko babcia i wnuk odkryli, że mają ze sobą więcej wspólnego, niż kiedykolwiek przedtem mogli przypuszczać; nieskrępowani obecnością Caro są ze sobą za pan brat. Aż trudno pamiętać, że jeszcze dwa tygodnie temu tylko pozdrawiali się z daleka. Teraz panuje jakaś życzliwość między nimi. Zniżenie głosu mogłoby już świadczyć o zażyłości. Polityka, muzyka, szachy, religia, rugby, poezja – przerzucają się z tematu na temat jak smakosze przy bufecie, którzy po prostu muszą skosztować każdej potrawy. Armande cały swój wdzięk roztacza przed wnukiem – w jednej chwili wulgarna, w drugiej intelektualistka, na zmianę ujmująca, szelmowska, poważna, mądra.

Nie ulega wątpliwości: sztuka uwodzenia. Tym razem Armande zwróciła uwagę na zegar.

– Robi się późno, chłopcze – oznajmiła szorstko. – Czas, żebyś wracał.

Luc urwał w pół zdania, niedorzecznie rozżalony.

– Ja… ja nie wiedziałem, że tak późno. – Nie kwapił się do wyjścia. – Chyba tak – powiedział bez entuzjazmu. – Bo m-mama w-wpadnie w sz-szał. Czy w coś-ś tam. Babcia wie, j-jaka m-mama jest.

Roztropnie Armande powstrzymuje się od wystawienia na próbę lojalności syna wobec matki, pilnuje się, żeby przy nim nie dyskredytować Caro. Słysząc tę pośrednią krytykę, uśmiechnęła się złośliwie.

– Wiem nie tylko ja – powiedziała. – Luc, czy ty nigdy nie masz ochoty się zbuntować… tak troszeczkę? – Patrzyła na niego oczami roześmianymi jak słoneczne lato. -W twoim wieku powinieneś być zbuntowany… zapuścić włosy, słuchać rocka, zaczepiać dziewczyny i w ogóle. Inaczej nie będziesz miał czego żałować, kiedy stuknie ci osiemdziesiąt lat.

Luc potrząsnął głową.

– Za duże ryzyko – powiedział krótko. – J-jeszcze mi życie miłe.

Parsknęła śmiechem rozbawiona.

– Więc w przyszłym tygodniu? – zapytała. -Też w środę? Tym razem pocałował ją lekko w policzek.

– Chyba mi się uda.

– Mam bal w domu jutro wieczorem – powiedziała mu nagle. – Podziękowanie za remont mojego dachu. Możesz przyjść, jeżeli chcesz.

Przez chwilę był niepewny.

– Oczywiście – dodała ironicznie – gdyby Caro się sprzeciwiła… – Urwała, spoglądając na niego wyzywająco.

– N-na pewno z-znajdę jakąś wymówkę. – Zmobilizował się pod jej wzrokiem. – M-mogłaby być dobra zabawa.

– Bardzo dobra – zapewniła go rześko. – Wszyscy u mnie będą. Oczywiście z wyjątkiem Reynauda i jego biblijnych fanek. – Chytrze uśmiechnęła się do wnuka. – Co uważam za wielką łaskawość losu.

Zanim głupawo się uśmiechnął, uciecha przeważyła nad tresurą.

– Biblijne fanki, Memee, to naprawdę super!

– Ja zawsze jestem super – powiedziała Armande z godnością.

– Postaram się przyjść.

Armande dopiła czekoladę i już miałam zamknąć sklep, kiedy wszedł Guillaume. Prawie go nie widywałam w tym tygodniu. Jakiś cichy, bezbarwny, oczy spoglądały smutno spod ronda pilśniowego kapelusza. Zawsze forma-lista, przywitał się poważnie, prawie ceremonialnie, ale wiedziałam, że jest rozstrojony. Kurtka zwisała mu ze zgarbionych ramion pionowo jak z wieszaka. Jego wielkooka mała twarz z tym wyrazem udręki przypominała pyszczek kapucynki. Charly'ego nie było, ale znów zauważyłam smycz oplataną na nadgarstku Guillaume'a. Anouk zaciekawiona przyglądała mu się z kuchni.

– Wiem, że pani już zamyka. – Mówił urywanie, poprawnie akcentując jak dzielny oficer zaraz po ślubie wyruszający na wojnę w którymś z jego ulubionych angielskich filmów. – Nie będę pani długo zatrzymywał.

Podałam mu demitasse najczarniejszego chocolat espresso i dwie jego ulubione florentynki na talerzyku. Anouk przyszła, wspięła się na barowy stołek, spojrzała na florentynki z zazdrością.

– Mnie się nie śpieszy – powiedziałam.

– Mnie też nie – oświadczyła Armande po swojemu bez ogródek. – Ale mogę już iść, jeżeli tak wolisz. Guillaume potrząsnął głową.