– Co tu się dzieje?! – zagrzmiał, podchodząc bliżej, Gedeon, ponury i chmurny niby guślarz przed odprawieniem Dziadów. – Co wy, waszmościowie, wyprawiacie?

Ramułt spojrzał nań bystro, szarpnął ze złością przydługiego wąsa.

– A ty, dziadu proszalny, zwady szukasz? Poszedł precz, szelmo! Jak śmiesz do panów braci, pierwszych szabel Ziemi Sanockiej, mówić niepytany?!

– Pierwszych szabel? – parsknął Gedeon. – Chyba pierwszych kpów! Wydrwigroszy i drapichrustów! Z jakiej przyczyny napastujecie panią dziedziczkę?

– Poskrom język, didu! – warknął Ramułt. – Bo zaraz zawyjesz psim głosem. Widział to kto dziada w rzyć chędożonego, co się mądrzy jak statysta na sejmiku! Zmykaj na gościniec, bo jak się nie podoba nasze rycerskie zajęcie, to mogę ci drugiego kulasa przetrącić!

– Nie podskakuj, panie szlachcic, bo nim ty mnie poprzetrącasz, ja ciebie na ziemię sprowadzę! Daruję waszmości zdrowiem, jeśli pójdziecie precz! Zaraz, natychmiast!

– Jaśko! – Ramułt okrzyknął pocztowego, który właśnie wytaszczył na próg dworku zamkniętą skrzynię i teraz zawzięcie rąbał ją czekanem. – Ten dziad nas opuszcza. Pomóż mu szybko za bramę trafić! Będziesz miał orta, nie... dwa szóstaki na przepicie!

Czeladnik poderwał się bez słów, a potem skoczył do Gedeona z czekanikiem. Pielgrzym nawet nie drgnął. A kiedy sługa był już blisko, wykonał dwa szybkie ruchy kosturem. Rąbnął w zaciśnięte na rękojeści palce, a potem wybił czekan z rąk wroga, walnął w łeb i na koniec płaskim sztychem ugodził przeciwnika prosto w żywot. Pachołek padł w błoto. Chciał jeszcze złapać za szablę, ale Gedeon nastąpił mu żelaznym kulasem na rękę. Sługa zawył, szarpnął się, a wówczas pielgrzym kopnął go w skroń. Wystarczająco mocno, aby uciszyć krzykacza.

Po czym ruszył na Ramułta z kijem w obu dłoniach.

– Chciałem po dobroci – wysapał – ale widzę, że jak zwykle skończy się po złości. Nic się, do kroćset, nie zmienicie, panowie szlachta!

– Do mnie! Bywajcie tu! – krzyknął Ramułt, cofając się ku gankowi.

Trzech kompanionów swawolnika wychynęło z domu; czwarty, który mocował się z oporną krową, cisnął postronek i także przyskoczył bliżej. Dwaj pierwsi byli w żupanach i rajtrokach, przy szablach i pałaszach.

– Ja tego dziada poznaję! – mruknął trzeci, w birecie i breacanie, wyglądający na Szota, który zamienił kramarstwo na rozbój i grabież. – To ten sam, co w Przeworsku pobił kompanię pani Łahodowskiej! W klasztorze Ojców Bernardynów jatkę prawdziwą sprawił, aż u Bożogrobców i w kościele farnym we dzwony bili!

– Baba z wozu, koniom lżej – mruknął Ramułt, zdradzając w sobie nie tylko skłonności do warcholstwa, ale i filozofii. – Ot i pofiglowała pani Łahodowska z mnichami, a że trafiła przy tym kosa na kamień, to już nie nasza wina. Kończcie go, panowie bracia, i dalej do karczmy!

Ramułt pierwszy skoczył z szablą na Gedeona. Ciął wręcz w posiwiały łeb pątnika. Już w pierwszym zwarciu żebraczy kij trzasnął przecięty na pół. Gedeon zawinął się w szybkim uniku, umknął spod klingi, a potem rąbnął Ramułta kolejno dwoma kawałkami kija w czoło i kolano. Szlachcic nie zdążył sparować tych ciosów. Odbił zastawą uderzenie w głowę, ale w tej samej chwili dostał pod kolano. A kiedy padł zgięty wpół, Gedeon uderzył go w czerep z taką siłą, że pozostała połówka kostura pękła z trzaskiem, rozpadła się na twardym łbie Ramułta jak drewniany kijaszek.

Szot ciął pątnika w bok; ten uniknął ataku, skacząc w lewo, lecz nadział się na szablę jednego z kompanów Ramułta. Drugi z brygantów chlasnął pielgrzyma, rozcinając Włosienicę i zostawiając krwawy ślad na plecach. Już, już zdawać by się mogło, że swawolnicy opadną samotnego mężczyznę jak stado psów rannego odyńca! Jednak odyniec zerwał się do biegu jak szarżujący tur, odtrącił barkiem Szota, dopadł do cembrowiny studni.

– Brać go! – zawył przez zęby Ramułt tarzający się w błocie i trzymający za rozwalone kolano. – Otoczyć!

Kiedy skoczyli na zakrwawionego Gedeona z trzech stron, ten porwał z ziemi drewniany ceber na wodę. Odbił nim pierwszy cios, drugi, trzeci i czwarty, wpadł między napastników, roztrącił ich i wyszedł im za plecami. Szot przyskoczył, ciął pałaszem z całej siły. Pielgrzym zastawił się; proste ostrze wbiło się z trzaskiem w drewno, zakleszczyło i uwięzło, przecinając ceber niemal na pół. Pątnik wrzasnął tryumfalnie, szarpnął; jednym ruchem wyrwał wbity w wiadro pałasz z rąk przeciwnika, doskoczył bliżej, rąbnął w łeb, potem w brzuch, poprawił jeszcze raz uderzeniem w głowę zadanym z taką siłą, że ceber rozleciał się do reszty. Szot krzyknął, wypluł złamany ząb, zasłonił się rękoma, a wówczas Gedeon chwycił go za pendent od pałasza i pludry, po czym uniósł w powietrze jak dziecko i cisnął, stęknąwszy z wysiłku – prosto na ocembrowanie studni. Szot jęknął, walnął łbem o kamienie, skruszył kilka ciosów z takim impetem, że aż woda plusnęła w głębinie, przeturlał się na bok i tak już pozostał.

Bryganci cofnęli się przerażeni siłą przeciwnika. Stali niepewnie z dobytymi szablami, które zdążyły już posmakować krwi. Ale Gedeon nie wahał się ani chwili. Pewnym ruchem podniósł z ziemi porzucony pałasz, a potem ruszył w ich stronę.

Jeden z kompanów Ramułta; ten który był bliżej płotu, nieopodal koni, skoczył do swego wierzchowca i porwał za przytroczoną do kulbaki rusznicę.

To był ostatni błąd w jego życiu.

Kiedy odwrócił się z arkebuzem w rękach, usłyszał zbliżający się szum, jak gdyby skrzydeł wielkiego wiatraka. Szlachcic nie zdołał nawet podnieść oczu... Ciśnięty przez Gedeona ciężki pałasz wbił się w pierś z tak ogromnym impetem, że ostrze przebiło żupan na plecach! Swawolnik zamarł, nie zdołał nawet krzyknąć. Nogi ugięły się pod nim; wypuścił broń, chwycił nagie ostrze wystające z piersi, a potem padł na kolana i zwalił się na bok. Konie zarżały, zaczęły się szarpać, czując krew i śmierć.

Gedeon został sam przy płocie. Bez broni, zakrwawiony. Otarł posokę spływającą z rozbitego łba, zalewającą oblicze i jedyne oko. Zachwiał się jakby w paroksyzmie bólu i oparł ciężko o drewniane bale, złapał za rozdartą Włosienicę, przytrzymał za poraniony bok.

Dwaj ostatni przeciwnicy szli w jego stronę jak wilki, z błyskiem wściekłości w oczach, spięci, gotowi, by zadać śmiertelny cios.

Głupcy!

Kiedy od pokrwawionego pielgrzyma dzieliło ich zaledwie kilka kroków, ten wyprostował się. Jednym ruchem wyłamał dwie sztachety z płotu, a potem zastawił się nimi. Odbił pierwsze cięcie szabli, drugie przyjął na skrzyżowane deski, wypuścił je, chwycił uzbrojoną rękę przeciwnika, zgiął ją wpół w łokciu i wbił sztych szabli do połowy pióra w brzuch wrzeszczącego szlachcica. Ten zawył, zadławił się krwią i zacharczał, łapiąc ze świstem powietrze.

Gedeon wstrząsnął pokrwawionym łbem, gdy dostał w ciemię szablą drugiego napastnika, przez chwilę świat dokoła rozbłysnął na biało. Ale i tego było za mało, by pątnik padł na ziemię. Wyrwał szablę ze szlacheckiego żywota, a potem zmierzył się z ostatnim z ludzi Ramułta. Odbił cios na odlew, zblokował cięcie z podlewu, a potem sam zamarkował cios wbrew. Kiedy wróg uniósł broń do zastawy, jednym szybkim ruchem przeszedł w zwód, obrócił szablę płasko i chlasnął wkłąb, rozcinając udo i pachwinę przeciwnika. Pan brat wrzasnął, skulił się, opadł na jedno kolano, a wtedy Gedeon poprawił cięciami we wrąb i wlic, rozrąbując łeb i rękę szlachetki.

To był już koniec. Na podwórzu zapadła cisza przerywana jękami rannych, rżeniem wystraszonych koni, charczeniem umierających. Gedeon otarł krew z czoła, podszedł do porąbanego przed chwilą szlachcica; stanął nad nim wielki jak góra, posępny jak jesienny dzionek. Obojętnie trącił rannego podkutym butem w bok.

– Daruję cię zdrowiem, chociażeś rakarz i śmierdzące bydlę – mruknął. – Pojedziesz do starosty zygwulskiego i przekażesz mu posłanie ode mnie.

– Myślisz, że będę twoim rękodajnym, skurwysynu?! – wycharczał ranny, zaciskając zęby z bólu i usiłując powstrzymać krew sączącą się z porąbanego ramienia. – Zaprawdę powiadam ci, żeś już martwy! Zali myślisz, że pan starosta puści ci płazem to, coś uczynił tutaj i w Przeworsku? Kto się za sługą nie ujmie, ten się i o żonę nie ujmie, chamie! Gotuj swoją szyję na stryk! A ręce na dyby!