Przecław otarł krew z warg. Opuścił rozdygotaną rękę z szablą, schował broń do pochwy. Gdy zorientował się, że wszyscy patrzą na niego, zacisnął dłoń na krawędzi stołu. Być może po to, aby ukryć drżenie palców.

– Wybacz, bracie – mruknął. – Zapamiętałem się.

– Prędzej chyba rozum straciłeś.

Przecław pokiwał głową. A potem wolno i niechętnie podszedł do Jacka nad Jackami, ujął jego dłoń i pocałował na znak uznania starszeństwa brata. Stolnikowic odwrócił się do reszty kompanii.

– Kończyć, waszmościowie!

Mikołaj chwycił Trojeckiego za podgolony łeb i z rozmachem walnął jego czołem o kant stołu. Stolnik jęknął i opadł na twarz, zgłuszony równie sprawnie co wół przed zarżnięciem.

– W konie, bracia! – zakomenderował Dydyński. – Niedaleko stąd jest folwarczek, a tam... – na chwilę się zamyślił – czeka na nas już gotowy bakszysz dla pana starosty.

Pomruk aprobaty starczył za odpowiedź.

* * *

Opuściwszy Przeworsko, Gedeon podążał drogą na Kańczugę, Jawornik, Szklary i Dynów, prowadzącą między wzgórza i rozległe pagóry. W miarę jak mijały jesienne godziny, wzniesienia stawały się coraz wyższe, wynioślejsze i zdziczałe. Piaszczysty trakt wiódł na południe, prosto ku węgierskiej granicy, ku odległym werchowynom i połoninom Bieszczadu, niewidocznym stąd jeszcze, bo ukrytym za mgłami oparów. Opadał w doliny strumieni, wił się wzdłuż stromych zboczy, przecinał wiekowe, pachnące żywicą bory, w których wznosiły się strzeliste, proste jak okrętowe maszty sosny, buki i jodły. Mijał zagajniki z brzóz, olszy, dębów i modrzewi, na które polska jesień narzuciła delię tkaną z żółtego listowia, piękniejszą niż najokazalsza ferezja ukrainnego magnata; przecinał łąki i uroczyska, gdzie wśród kamieni pieniła się tarnina i dzika róża. Aż wreszcie, gdy zmęczony pielgrzym wspierający się na żebraczym kosturze przeszedł przez gwarny Dynów, z lewej strony dostrzegł złocisty nurt. To był San mieniący się rozbłyskami słońca w wodzie spienionej na kamiennych progach i karpach. Poziom wód nie był wysoki, gdyż przez sierpień i wrzesień panowały upały. Rzeka opadła, odsłaniając liczne płycizny, głazy i gacie, jednak trwał na niej bezustanny ruch. Tą właśnie drogą płynęło do Wisły i dalej, do Warszawy, Torunia i Gdańska, bogactwo Rusi Czerwonej – Ziemi Przemyskiej, Sanockiej, Halickiej i Lwowskiej – dary lasów, pól i łąk, owoce pracy chłopa, woli i przemyślności szlachcica, kupowane na pniu przez Holendrów, Prusaków, duńskich i angielskich kupców. Pomimo niskiej wody rzeką szły komięgi i dubasy wyładowane po brzegi żytem, pszenicą, jęczmieniem, tratwy pełne świeżo okorowanych pni dębowych, smukłych jodeł, sosen i świerków, beczek z potażem i suszoną śliwką, smoły, skór i wosku. Była to danina, którą ziemia płaciła swym szlacheckim władcom. Wywożona za granicę powracała jako brzęczące dukaty, talary i floreny. To stąd pochodziło bowiem największe bogactwo oraz potęga Korony i Litwy, gdzie lada pachołek chodził w atłasach i jedwabiach, lada rękodajny wywijał szablą oprawną w srebro i złoto, byle szaraczek zaściankowy pił ze złotego pucharu, w kołpak wtykał czaple pióra, a ladacznicom z zamtuza ścielił łoże czerwonymi złotymi.

Trakt wkrótce zrównał się z Sanem i wraz z nim wił się wokół niewysokich gór pociętych wzorzystą mozaiką pól i zielonych ugorów; zwieńczonych lasami złożonymi z sosen, świerków i jodeł. Biegł obok żółtych ściernisk i brązowych łanów, na których niskie, krępe woły ciągnęły szerokie, koleśne pługi zostawiające za sobą świeże bruzdy zaoranej ziemi. Przemierzał brzozowe gaje i ciemne dąbrowy, gdzie zapach wilgotnych, świeżo spadłych liści uderzał w nozdrza z niezwykłą siłą. I wiódł wędrowca coraz dalej – na Sanok, Lisko, a potem znacznie dalej – na Hoczew, Ciasną i Baligród, hen ku zielonym górom i siedmiogrodzkiej granicy.

Słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, kiedy wędrowiec zboczył z traktu w lewo, kierując się tam, gdzie za brązowymi ścierniskami żółciły się słomiane strzechy chałup małej wioszczyny – z tego, co pamiętał, bodaj Jotryłowa. Był spragniony i zmęczony. Kuśtykał z trudem, wspierając się na kiju, ocierał pot spływający z czoła.

Kiedy jednak zbliżył się do pierwszych zabudowań i wychynął spoza rozłożystej kępy rokity rosnącej przy płocie, od razu chwycił kij oburącz.

Przy rozstajnych drogach przed wioską stał nieduży, kryty słomą dworek. Z daleka przypominał zwykłą chłopską chyżę, jednak z bliska wyróżniał się dużym gankiem, stromym, dwuspadowym dachem i ścianami z modrzewiowych bali, pomalowanymi na biało. Wyglądał inaczej niż chłopskie domostwa, gdzie cała zagroda znajdowała się pod jednym dachem, drewniane części ścian mazano przepaloną gliną na brązowo, a zalipy ochlapywano wapnem. Dworek, choć mały, był dostatni – w oknach widniały błony, a z dachu wystawał ceglany komin – rzecz rzadko spotykana nawet w niektórych siedliskach szlachty sanockiej.

Przy płocie stało uwiązanych kilka koni, między którymi był śmigły polski wierzchowiec, jeden wołoszyn i cztery podjezdki. Na środku podwórza przechadzał się niecierpliwie młody szlachcic w kolczudze i misiurce, podkręcał co i raz sumiastego wąsa i pobrzękiwał ostrogami przy wysokich rajtarskich butach. Tuż za nim dreptała młoda, zapłakana kobieta tuląca do sukni na fortugałach dwójkę maleńkich dziatek.

Tymczasem czeladź i towarzysze zawadiackiego szlachcica bynajmniej nie próżnowali. Jeden buszował w kurniku, łapiąc kury, kaczki i gęsi, z których kilka leżało już przed progiem z ukręconymi łbami. Inny wyprowadzał z obórki dwie włochate, czerwonawe krowy, a pozostali krzątali się we wnętrzu dworku i bez litości wyrzucali z niego wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Kolejno zatem lądowały na klepisku tureckie kobierce, makaty i opony zerwane ze ścian, szuby, delie, kołpaki, srebrne półmiski, kielichy, miednice, roztruchany, stołki, kubki, misy, świeczniki, zegar, łańcuchy, obrazy świętych i lipowe łyżki...

Młoda niewiasta przypadła z płaczem do ręki szlachcica.

– Miejże litość, panie Ramułt! – wyszlochała. – Zmiłujże się nad dziatkami moimi, jeśli nade mną miłosierdzia nie masz!

– Nie mam! – rzekł wesoło swawolnik. – Nie mam nie tylko miłosierdzia, ale nawet żalu. Powiem zaś więcej – rzekł, potrząsając wyciągniętym palcem. – Nie ma we mnie bojaźni bożej, pani Bełchacka. Nie poradzą na Ramułta niewieście łzy i biadania. Albowiem, jak powiedział pan Herburt erudyta, jestem niewzruszony jako ten Herkules przedwieczny, nieczuły na płacz i łzy jak diabli kamień pod Liskiem. A przecież radziłem waćpani już dawno, co powinna uczynić. Skoro pan starosta zygwulski naznaczył bakszysz, trzeba było go po dobroci zapłacić.

– Skądże ja mam wziąć dwieście złotych?! – jęknęła niewiasta. – I za co ja w ogóle mam płacić?! Za to, że żyję i oddycham?

Ramułt schylił się i ucałował dwornie dłoń wdowy.

– Dwie niedziele mijają, jak do nóżek waćpani padłem – rzekł, podkręcając wąsa. – I dobrze radziłem, aby pieniążki gotować, gotowiznę składać, bo zajeździk będzie. A skoro nie posłuchała mnie mości pani Salomea, to teraz po trzykroć biada. Przecież – ściszył głos i mrugnął szelmowsko do szlachcianki – mogliśmy inaczej całą rzecz załatwić. Waćpani od dwóch roków wdowa, bez męża, bez opieki żadnej. A ja od dawna waćpani mówiłem, co mi na duszy leży. I jak nasze frukta miłości rozkwitnąć mogą, a wybujać wysoko jako te dzikie róże na dzikich połoninach Bieszczadu...

– Ogier by tego jaśniej nie wyraził – załkała wdowa i opadła bez sił na kolana, tuląc do siebie maleńkie dzieciątka. – Panie Boże sprawiedliwy – jęknęła przez łzy – jeśliś kiedy różnymi plagami karał złych i niesprawiedliwych łotrów, szelmów i brygantów bez czci i sumienia – tu Ramułt uśmiechnął się od ucha do ucha – wydzierców, szarpaczy, krwi ludzkiej rozlewców, dziś pokaż sprawiedliwość twoją nad tymi oto swawolnikami. Aby ich pioruny z nieba strzaskały, aby ich ziemia żywcem pożarła, aby ich pierwsza kula nie minęła! Aby ziściły się wszystkie plagi, które dopuściłeś na faraona! Aby z piekła diabeł po nich przyszedł...