– Który zwycięży? – zapytała panna, która choć nie do końca zdawała się ufać słowom worożychy, to jednak słuchała jej z takim wyczekiwaniem, że na lica wystąpiły rumieńce. – Kto mocniejszy będzie?

– Je toho ne wydała... – Werłycia zasyczała, cofnęła twarz znad dymu i płomienia, a potem wybuchła śmiechem. – Ale że zły po ciebie rękę wyciągnie, to rzecz pewna. Zatańcujesz ty z nim po kiczerach i berdach jak Hatala i jego beskidniki z lubaskami na Wisielniku Horodyskim! Nieszczęście, panienko!

– Na nieszczęścia – rzekła szlachcianka, nie dając po sobie poznać lęku, chociaż nieco pobladła – różne są remedia i dryjakwie. A najlepsza z nich wszystkich to szabla. Żelazem poradzę sobie z diabłem i z biesem. Nie kracz mi tu, worożycho, jak kruczyca!

– Ja tylko prawdu każę – rzekła Werłycia. – Com w ogniu i dymie obaczyła. A obaczyłam twój los niewesoły, panienko.

– Masz! – Panna Dwernicka cisnęła jej chudą sakiewkę. – Dzięki za przepowiednię, choć bardziej zawiła niźli horoskop mistrza Rufusa z Sanoka postawiony po pijanemu. Ale on przynajmniej prosto rzeczy wykłada: jest wtorek, dzień Saturna, na piecu siedź, w drogę nie wyruszaj. Jest piątek, dzień zaduszny – pilnuj sakwy, bo złodzieje blisko! Jest sobota, dzień Marsa – czeladź popije i kogoś ubije.

– Jeśli potrzebę byś miała, jaśnie wielmożna panno, to prichody. We wszystkim pomogę. Lubystki zażyć zapragniesz, taj prichody. Płód zamiarujesz spędzić – taj prichody!

– Na razie poczekam na tego biesa. Jak będzie gładki, przyjadę po lubystkę. A jak szpetny – po truciznę.

Worożycha zaskrzeczała złośliwie, capnęła mieszek, poderwała się na nogi.

– Pomagaj Bóg!

Znikła w gąszczach porastających Horodok – zapomniane, stare uroczysko niedaleko Łopinnika, gdzie kiedyś, dawnymi laty, stał pewnie jakiś gród albo zamek. I gdzie, jak powiadali Hyrniacy z Łopinki, w kamiennych lochach biesy i upiry pilnowały licznych skarbów.

Konstancja odrzuciła w tył warkocz i ruszyła tam, gdzie w gąszczu drzew na krańcu ledwie widocznej ścieżki zostawiła Werchatego. Szła przez las zasłany złotym listowiem, przeskakiwała nad zwalonymi pniami wiekowych buków. Mijała polany, a na każdej z nich zatrzymywała się na chwilę, aby choć rzucić okiem w dal. Znała te bory i szczyty równie dobrze jak zakurzone kąty rodzinnego dworku. Od dziecka przecież harcowała konno po diłach, kiczerach, berdach i prislipach. Po Łopinniku, Kamieniu, Berdzie Falowej; po dolinach i magurach od Baligrodu i Ciasnej aż po Hoczew.

Widok z Łopinnika był niezwykły. Gdyby miała ze sobą perspektywę, widziałaby stąd jak na dłoni zamek kasztelana przemyskiego w Lisku, Sanok, a może nawet i Dynów. Przemyśl jak zwykle zakryty był mgłami i górami. W zamian za to cokolwiek bliżej ku wschodowi dostrzec można było Dobromil pana Herburta, uczonego warchoła i zaprzysięgłego rokoszanina, który sam siebie zwać kazał ni mniej, ni więcej, jeno Herkulesem. I jak Herkules u króla Egiptu, tak Jan Szczęsny, pobity pod Guzowem, wydobyty z zameczku w Tajkurach, jak zwykły beskidnik pokutował za grzechy w szlacheckiej baszcie na Wawelu z widokiem na Kraków. Tam, łkając nad własną dolą niczym proszalny dziad na jarmarku, pisywał na klęczkach błagalne supliki do Jego Królewskiej Mości. Stary warchoł czuł bowiem pismo nosem i po nieudanym rokoszu pilnie nasłuchiwał, czy na schodach nie usłyszy zbliżających się kroków małodobrego mistrza.

Kiedy zwracała wzrok ku południowym stronom Łopinnika, widziała kraj dziki, którego nie dało się porównać z żadną inną ziemią Rzeczypospolitej, wyłączywszy może ukrainne Dzikie Pola. Potargane góry okrywały dziewicze lasy rozpościerające się tak po wierchach, jak i po równinach. Za doliną Solanki, wokół której wznosiły się czarne ściany jodeł i smreków, skrywające miasteczko Ciasna, widać było garby Herlatej porośniętej prastarym borem złożonym z jodeł i buków. Patrząc bardziej na wschód, dostrzec można było kolejną górę – Paportną, a za jarami Wetłynki nad połoninami i ciemnozielonymi plamami bukowych borów wznosił się majestatycznie Smerek – pierwszy szczyt z niższego łańcucha werchowyn należących do nie tak znowu odległego Bieszczadu.

Od północnej strony porośnięte bukowymi lasami zbocza opadały ku dolinie ozdobionej wąskimi paskami pól. Niżej, pomiędzy drzewami, szarzały strzechy chyż Łopinki, ciemniał obłożony świeżym gontem dach drewnianej cerkiewki Świętej Paraskewii. A dalej, prawie niewidoczne za wałem Korbanii, skrywały się wioski: Bukowiec, Ternka z górą, która pozostała po spalonym monastyrze czerwieńców, nieco zaś wcześniej, nieopodal Wetłynki i Solanki, dostrzec można było rodzinne Dwerniki panny Konstancji.

Ledwie dziewczyna pojawiła się na polanie, Werchaty podniósł łeb ozdobiony białą strzałką i zarżał. Konstancja puściła się biegiem, odwiązała cugle od zwalonego pnia i poklepała konia po pysku.

– Spokój, Werchaty – wymruczała. – Wracamy do domu.

Wyjęła z troków sajdak z tatarskim łukiem i strzałami, przerzuciła go przez plecy, a potem jednym skokiem, zwinnie jak żbik, znalazła się na kulbace. Żwawo ruszyła rysią w dół, do doliny. Przemknęła przez las pachnący wilgotną ziemią i paprociami, przejechała przez połacie niedźwiedziego czosnku, polany pełne pszeńca i olszy, a kiedy ścieżka zmieniła się w dróżkę wiodącą wzdłuż pól, łąk i świeżo wypalonych poharów, wypuściła konia w skok.

Pędziła aż do samej Łopinki. Tutaj ściągnęła wodze i wjechała w opłotki, przemknęła między niskimi chyżami malowanymi w białe i brązowe pasy. Nakreśliła znak krzyża na czole, mijając cerkiew, a potem skoczyła ku Wetłynce.

Tutaj była już na swoim, w dawnej włości Kmitów, w Dwernikach, wśród lasów i łąk otoczonych górami, berdami, diłami i berehami. Zaścianek leżał w pobliżu wideł Solanki i Wetłynki, w obronnym miejscu, dzięki czemu przetrwał napady beskidników i tołhajów, najazdy Ordy, sąsiedzkie spory, waśnie z Hoszowskimi z Hoszowa, zajazdy Rosińskich, wojnę Drohojowskiego ze Stadnickimi, wreszcie przejście chorągwi rokoszan, a potem ich powrót. A nawet zagony konfederacji brzeskiej, które dwa lata temu dotarły aż do Ziemi Sanockiej.

Panna Konstancja znów puściła się skokiem. Wiatr zaszumiał jej we włosach, zaświstał między uszami Werchatego.

– Heeej! Werchaty, leć!

Kiedy niedaleko od bramy dworskiej wypadła zza niewielkiego pagórka, tuż na drodze jak grom z jasnego nieba wyrosła przed nią rozłożysta kolasa naładowana gnojem aż po tybinki. A z przodu, za hołoblami, kołysał się sennie jej starszy brat – Wespazjan, zwany na zaścianku Kołodrubem; z niedostatku bowiem zwykł był imać się kołodziejstwa, aby przetrwać na przednówku. Z daleka można było wziąć go za chłopa – Hyrniaka, tym bardziej że postrzępiony żupan nakrywał prostą wiejską hunią. Z bliska jednak wszelaką pomyłkę co do jego stanu wykluczała stara, poszczerbiona batorówka w wyświechtanej pochwie, kołysząca się u pasa chodaczkowego szlachetki. Towarzyszyła ona panu bratu zarówno wtedy, gdy rozrzucał gnój, jak i wówczas, kiedy śniadał, spał, a nawet wybierał się do wygódki na długie albo krótkie posiedzenie. Świadczyła ona, iż chociaż jej posiadacz nie był znany jako magnificus czy generosus, nie był capitaneusem lub palatinusem, to przynajmniej mógł się pisać jako pospolity polonus nobilis, czyli pan brat szlachcic. Szaraczek, który choć na co dzień chadzał w lipowych butach, to na swej słomianej zagrodzie, jak zwykło się mawiać, równy był co najmniej wojewodzie.

Konstancja spięła Werchatego do skoku, pochyliła się w kulbace i jednym susem przesadziła trzęsący się wóz z gnojem. Kopyto musnęła chyba Wespazjana, bo kątem oka dostrzegła, jak futrzana czapka brata poleciała prosto pod koła. Nie zatrzymała się jednak, ale uderzyła konia ostrogami i pomknęła ku zaściankowi ścigana krzykami rozzłoszczonego Kołodruba.

Zwolniła dopiero za bramą, wyniosłą, otoczoną płotami i parkanami, ruszyła stępa poprzez zaścianek, pozdrowiła i pomachała swoim bratankom, bratanicom i stryjnym, którzy kręcili się wokół gumien. Dziewczęta nosiły z brogów złociste snopy żyta, a mężczyźni młócili je na klepiskach, waląc w kłosy szerokimi zamachami cepów. Dwie stryjny zbierały ziarno do rękawów, a potem przesiewały je przez sita, chcąc oddzielić plewy, dzieciarnia zaś ganiała wokół nich z piskiem. Mężczyźni byli przy szablach – choć żaden nie nosił nawet zwykłych czarnych butów szlacheckich. A wszystko po to, aby nikt postronny nie pomyślał, broń Boże, że pracowali tu jacyś uczciwi, pracowici czy sławetni chłopkowie, lecz szlachetni panowie, którzy choć zapisani w księgach sanockich jako golotae et odardi, byli przecież herbową szlachtą.