Zaścianek zabudowany był inaczej niż wsie po tej stronie Werhowyny. Wzdłuż drogi zamiast niskich chyż mieszczących pod jedną strzechą sień, boisko oraz wszystkie izby i komory wznosiły się solidne domy z bukowych i świerkowych bali ciosanych na zrąb, z jaskółczymi ogonami na węgłach, przytykające jedną lub dwiema ścianami do stodół, stajni, spichrzów i lamusów. Nie były to okazałe domostwa; na dachach nigdzie nie widziało się gontów ani dachówki, kominy w Dwernikach były tylko dwa, podłogi miały może ze cztery chałupy, a i to tylko w białych izbach. W zamian za to przed wejściem do każdej chaty wznosił się wysoki ganek; do niektórych z domostw wchodziło się po stopniach, a na krzyżu przed Dwernikami widniały przybite na krzyż pordzewiałe szable. Kolejny znak przypominający, iż mieszkają tutaj szlachcice, którzy bardziej szanują swą rodową dumę niźli porwany żupan po pradziadach.

Konstancja wjechała w końcu na pagórek, na którym wznosił się najokazalszy dwór, należący do jej dziada – starszego rodu Dwernickich. Była to budowla sławna na wszystkie okoliczne wsie, miała bowiem komin (wprawdzie jeden, ale zawsze), wykładaną drewnianą tarcicą podłogę w świetlicy i ganek, na który wstępowało się po czterech zmurszałych stopniach. Na dachu było bocianie gniazdo, a z ogródka za domostwem wyglądały dorodne łby dojrzewających słoneczników; dołem zaś, przy plecionce z łoziny, wychylały się ku słońcu delikatne główki pełników przyniesionych tu z pobliskich gór i dolin, tojady i łubiny kwitnące nawet teraz, na początku tej niezwykle ciepłej jesieni. Po podwórzu kręciły się kury i kaczki, z boku stała stodoła, lamus i mała stajnia, przy niej brogi, dalej zaś, za chruścianym płotem, rozłożyła się pasieka ze słomianych uli. Tam brzęczały i uwijały się pracowite pszczółki, zbierające cierpliwie wrzosowy miód, który po zamienieniu w złocisty trunek w zastraszającym tempie znikał w niesytych gardzielach Dwernickich i okolicznej szlachty. Czasem zaś, gdy dobrze zaprószył w głowach, stawał się przyczyną zwad, bójek i pojedynków.

Konstancja podjechała pod ganek, zeskoczyła z konia, a wówczas serce zabiło jej mocniej. Przed dworem stała duża, okuta żelazem kolasa. Zaprzężony do niej kościsty, niewysoki węgierski sekiel zanurzał właśnie łeb w worku pełnym obroku. Konstancja znała tego konia i pojazd. Wiedziała, do kogo należał, a nade wszystko – że jego pojawienie się we wsi oznaczało poważne kłopoty.

– Dobrze, że jesteś, siostro – mruknął jej starszy brat Bieniasz, zwany Beryndą, który kuł żelazo dla całego zaścianka, a czasem dorabiał jako asystencja woźnego starościńskiego opłacany po dwa grosze od mili. – Dziad Hermolaus posyłał po ciebie.

Konstancja spojrzała nań zamyślona. Berynda przygryzł długiego aż do ramienia wąsa i spuścił wzrok, jakby szukał w szparach podłogi na ganku zagubionego przypadkiem dukata.

– Smoliwąs przyjechał – mruknął niechętnie. – Ze sprawą.

– Widzę.

– Idź do dziada. – Berynda zdawał się teraz przypatrywać czubkom swoich czarnych, postrzępionych butów. – Czeka w białej izbie. Co komu pisane, to go nie ominie, siostrzyczko.

Konstancja przymknęła oczy.

Jakub Smoliwąs. Włodarz z Saniny, włości pana starosty zygwulskiego.

Ich prześladowca, dręczyciel i oprawca.

– Bies idzie ku wam, panienko – wycharczała wiedźma w jej głowie – z tumanów siwych, ze mgły szarej; idzie od Werhowyny, od magór wielkich, przez berehy...

– Siostrzyczko...

Berynda podszedł bliżej, położył rękę na jej ramieniu, zacisnął mocno, aż do bólu.

– Idź, Konstancjo... I pamiętaj, co nam ojciec rzekł.

– Abyśmy szlachectwa nie odmieniali na talary. Abyśmy strzegli herbu i klejnotu jako własnej źrenicy.

– Dobrze, że pamiętasz. Oni czekają.

Konstancja ruszyła do sieni. Przepędziła nogą kury zajęte wydziobywaniem resztek ziarna z klepiska, a potem pchnęła bielone wapnem drzwi prowadzące do świetlicy, skłoniła głowę, przechodząc pod niskim zwieńczeniem.

W izbie przebywało trzech ludzi. Pierwszym był Hermolaus Dwernicki, zgarbiony, pomarszczony starzec w znoszonym, poznaczonym plamami żupanie. Szata uszyta była z materii, która za dobrych czasów była zapewne adamaszkiem, dziś zaś nie różniła się niczym od zwykłej szaraczyny czy spłowiałego sukna. Stary miał sumiaste białe wąsy opadające aż poniżej szyi i równie długie, przerzedzone włosy. Na jego czaszce widniała głęboka owalna blizna. Była to stara pamiątka po ranie odniesionej jeszcze za panowania króla Stefana, kiedy pan Hermolaus wojował z Moskwą pod Pskowem. Dziś nikt już nie wiedział, czy to coś brudnożółtawego, co przebłyskiwało spod skóry w miejscu dawnego zranienia, było kością, czy też może złotem, którym zalutowano ranę. Jednak z tego właśnie powodu na zaścianku nazywano pana Hermolausa Złotą Czaszą. Złośliwi powiadali zaś, że złoto na łbie najstarszego przedstawiciela rodu Dwernickich pochodziło z kopuł Uspienskiego soboru w Pskowie, a w razie rychłej śmierci mogło przyczynić się do likwidacji długów i kłopotów zaścianka. Nic zatem dziwnego, że w miarę nieubłaganie zbliżającego się kresu życia Złota Czasza stawał się coraz bardziej lękliwy, fukał i gniewał się, gdy ktoś na dłużej zawiesił wzrok na jego czaszce, bojąc się może o całość pokiereszowanej łepetyny.

Drugim z obecnych w izbie ludzi był niestary mąż o posiwiałych, podgolonych po szlachecku włosach, roztaczający wokół siebie aż zanadto dobrze wyczuwalną woń dziegciu. Konstancja nie spodziewała się, że jego obecność sprawi jej aż tyle przykrości. Oto bowiem miała przed sobą Jakuba Smoliwąsa we własnej osobie.

To człowiek zdobi szatę, a nie szata człowieka. Jednak doprawdy zdumiewające jest, jak wspaniałym dopełnieniem ludzkiej postaci mogą być szlachecki żupan i delia skrojone przez znających się na swym fachu krakowskich albo poznańskich krawców. Z zaściankowego szaraczka strój taki uczyni możnego posesjonata. Z garbatego pokraki – polskiego pana zarabiającego jednym skinieniem na uśmiechy meretryc wartych dziesięć dukatów za noc. Z karbowego czy ekonoma zrobi senatora i statystę, a ze słomianego kasztelana – karmazyna na tysiącu wsi.

Ale Smoliwąs nawet w adamaszkowym żupanie i delii z kołnierzem jak stąd do Kijowa wyglądał niczym zwykły cham i śmierdzące bydlę. On, potomek zwykłego plebeja z Saniny, synek kmieci, którzy przez lata gięli harde plecy przed byle karbowym, pozował teraz na pana większego niż książę Radziwiłł, a jednocześnie, gdyby mierzyć jego wzrost w obyczajach i fantazji, nie sięgał podbródkiem nawet do mosiężnej sprzączki na pasku byle sztachetki. Nawet pomijając fakt, iż śmierdział jak beczka dziegciu, szlachcicem bywał tylko do pierwszego toastu, a nikt w całym Sanockiem – dorzuciwszy do tego Ziemię Przemyską i Lwowską – nie zaprosiłby go na biesiadę, nawet do nalewania węgrzyna do pucharów. Konstancja nie mogła na niego patrzeć, budził w niej większy wstręt niż cuchnący cygański niedźwiedź prowadzony na łańcuchu. Zresztą zwierz przynajmniej mógłby ją zabawić, Smoliwąs zaś był teraz poważny jak świniarz na tureckim kazaniu, a kiedy się śmiał lub odzywał, zwykle czynił to nie w porę i nie o czasie. Idąc do izby, obawiała się wręcz, że nie będzie w stanie spojrzeć na jego chłopską, nalaną gębę, sumiaste wąsy i lepkie łapska z paluchami przypominającymi napuchnięte serdele.

A jednak patrzeć na niego musiała, bowiem Smoliwąs zawsze był przy pieniądzu. Nieważne, czy część dochodów z Saniny osiadała w jego mieszku z pominięciem pańskiej skrzyni, czy też szczęściło mu się na gospodarce. Dość, że rzucał na lewo i prawo brzęczące grosze, orty, szóstaki, a przy święcie nawet złote dukaty i talary. Konstancja wiedziała dobrze, że całe Dwerniki siedziały u niego w kieszeni. I tylko dlatego dziadek Złota Czasza nie poszczuł jeszcze Smoliwąsa psami, a ona sama nie wsadziła mu grotu strzały w rzyć. Floreny były przyczyną, dla której włodarz chadzał dumny jak oskubany paw i z biegiem czasu unosił coraz wyżej swój kaprawy łeb. Powiadano, że poza Sanockiem kazał sobie już mościpanować i że uchodzić pragnie za szlachcica. I w rzeczy samej nie brakowało szlachetków z zaścianków albo hołoty nieposesjonatów z gościńca, którzy rzucali się włodarzowi na szyję, krzycząc: „Miły panie bracie!” Gdy bowiem ktoś rzekł do niego „waszmość szlachcic”, ten w podzięce częstował go aż do zdechu najprzedniejszym węgrzynem. A szlacheckie gardła, jak wiadomo, zawsze bywały spragnione.