– Do świętego Marcina daleko – mruknął milczący dotąd Szczerbak. – Jeśli długu nie oddamy, tedy Smoliwąs do sądu ziemskiego nas poda. Roczki ziemskie najbliższe są zaś w Sanoku dopiero na koniec decembra. Siła rzeczy do tego czasu zdarzyć się może. Wojna jakaś albo wyprawa...

– A choćby Smoliwąs i nas pod sąd oddał, to co?! – zaperzył się Samuel. – Zanim dojdzie do induktów i replik, będą po drodze jeszcze dwie dylacje i ani się Smoliwąs obejrzy, a dwa lata zlecą na samych pozwach. A choćby wyrok miał, musi być jeszcze intromisja. A jak się zbrojno postawim, to się cała rzecz o rok jeszcze przewlecze, do rumacji! No to przez ten czas Smoliwąsa, takiego syna, spłacimy! Z procentami!

– A skąd ty weźmiesz pieniądze? – mruknął Kołodrub. – Myślisz, że ci się przez te dwa lata dukaty urodzą? Gdzie? Chyba między dyniami za chałupą.

– Ja mogę na wojnę iść! A choćby nawet na Moskwicina! Do kniazia Dymitra! Zawsze chciałem zobaczyć Moskwę! Cerkwie, panny, złote wrota. Kiedy wrócę, nasypię Smoliwąsowi w pysk złota jako gęsi tuczonej!

– Ci, co poszli z carową Mniszchówną, gniją teraz w tiurmach w Moskwie i Suzdalu. Albo im motłoch gardła urezał zeszłego roku w majowe gody, kiedy Samozwaniec ślub brał. Ci zaś, co wrócili, same guzy z tej awantury wynieśli. Gdzie ty chcesz iść? Na cara Szujskiego? A może samemu nowym Dymitrem się ogłosić?

– A na Turków?

– Na Turczyna chadzali nasi ojcowie. I do dziś nikt nie wrócił. Przez tę wyprawę zostaliśmy sami na zaścianku i mamy dług u Smoliwąsa. Pójdę na wojnę – mówisz – a skąd na konie weźmiesz i na moderunek? Szabli nawet nie masz, zbroi ani kulbaki. Nowe długi chcesz na to zaciągać?

– Wiele jesteśmy winni Smoliwąsowi?

– Półtorasta złotych. Nie licząc procentów.

– O święta Matko Rudecka – westchnął Berynda. – Kiedy mu to spłacim? I z czego? Ostatnią kapotę przyjdzie zastawić, za psiarczyka u Balów służyć. I wyzbyć się skrawka ziemi po rodzicach.

– Wszystko dlatego – uzupełnił Kołodrub – że nasza siostrzyczka wybujała jako ta topola przy płocie. I jej chłop śmierdzi, choć nasz los u niego w ręku. Bo ona pewnie na księcia czeka. Albo na wojewodzica!

– Chceszli mnie zmuszać do ślubu – wybuchła Konstancja – tedy mnie lepiej ożeń ze starym capem, byle nie z tym plebejem! Nie pójdę za Smoliwąsa!

– Nie ty za Smoliwąsa, to Smoliwąs za ciebie pójdzie – rzekł beznamiętnie Kołodrub. – Sam cię siłą weźmie. Bo Smoliwąs, bracia, nie poczeka na żadne dylacje ani dowody. Ledwie papier będzie miał w garści, sam nas zajedzie. A pomocy dostanie – choćby od Hoszowskich albo od panów Rosińskich, za dukaty.

– Niech przyjedzie! – mruknęła Konstancja. – Cóż to, stare baby się z was porobiły? Kramarki sanockie? Albo to nie jesteśmy szlachtą, rycerstwem koronnym, aby trwożył nas jeden chłopski syn?! A niechaj i z hajdukami starościńskimi nas zajedzie! Damy mu prochu zza parkanów powąchać!

– Hańba! – zakrzyknął Samuel. – Na pohybel! Nie oddamy siostry plebejowi grubemu!

– On zdrajca, psi syn!

– Bratu własnemu młyn za długi zabrał!

– Rodzinę całą na gościniec o żebraczym kiju posłał!

– Prać Smoliwąsa!

Kołodrub huknął pięścią w stół, aż echo poszło po izbie.

– Czym niby – mruknął do Samuela – będziesz Smoliwąsa prał? Tą jedną szablą po pradziadach, co w twej chałupie na was pięciu została, czy kijem leszczynowym? Skąd prochy weźmiecie, bracia? Skąd rusznice? Pożyczycie? Złupicie na gościńcu? To wtedy na zamku przemyskim w wieży pognijecie!

Szaraczkowie uciszyli się.

– Smoliwąsa – mruknął milczący dotąd Szczerbak – można przejednać. Dać mu coś na zadatek, winem i miodem ułagodzić.

– A może – ozwał się znowu Kołodrub – o przebaczenie go uprosić i pannę oddać? Czy ty, Konstancjo, zrozumiesz wreszcie, że w twoim ręku los nas wszystkich?!

– Jeśli chcesz mnie zmusić, abym poszła za Smoliwąsa, tedy się kindżałem pchnę!

– Akurat.

– Nie pójdę za Smoliwąsa! Ucieknę!

– Dokąd, siostrzyczko?

– A choćby na Ukrainę! Do Kozaków.

– A myślisz ty, że Kozacy tylko czekają na ciebie? Idzie ci już dwudziesta i trzecia wiosna, siostrzyczko. Czas ci za mąż, nawet wedle konstytucji. Na kogo ty czekasz? Kto cię weźmie bez posagu?! Panu Bogu pobłogosław, że ci się Smoliwąs trafia! Ja ci radzę, porzuć niewieści upór, włodarzowi do nóg padnij! I o wybaczenie poproś!

Konstancja zerwała się od stołu, chwyciła próżny dzban po miodzie, a potem cisnęła go pod nogi Kołodrubowi. Naczynie roztrzaskało się na kawałki, a Dwerniccy aż rzucili się w tył, przerażeni wybuchem gniewu dziewczyny. Konstancja stanęła nad bratem jak rozwścieczona kocica.

– Nie pójdę za Smoliwąsa! Nie, nie, nie! Veto!

– Tedy spłać nasze długi u niego. Ocal choć cząstkę tego, co nam ojcowie ostawili! Kto nas obroni, kiedy tu Smoliwąs ze zbrojną kompanią przyjdzie?!

– A choćby Dydyńskiego o pomoc poprosimy!

– Ty myślisz, że Dydyński przyjdzie nas bronić za twe piękne oczy? Toż on więcej za pomoc weźmie, niż mamy długu u Smoliwąsa! W chłopy nam przyjdzie pójść, braciszkowie, aby go wynająć.

– Poza tym – wtrącił Berynda – pan Dydyński jest teraz na służbie u starosty zygwulskiego, który złotem mu płaci i we wszystkich sprawach sądowych daje zastępstwo. A po zwadzie w Tyczynie nie wiem, kogo się bardziej bać, gdyby tu przyszli – Smoliwąsa czy swawolników Dydyńskich.

– Radźmy, bracia – mruknął Szczerbak. – Proponujecie, aby pannę Smoliwąsowi oddać i sprawę załagodzić? A co wy na to, ojcze Hermolausie? Macie jakąś mądrą radę?

Konstancja spojrzała błagalnie na swego dziada. Na próżno. Złota Czasza spał, pochrapywał z odchyloną do tyłu głową. Widać znużyło go wysłuchiwanie kłótni i awantur krewniaków.

– Moja rada jest taka – rzekł Kołodrub. – Posłać umyślnego do Smoliwąsa, rzec mu, że panna już zmądrzała i gotowa do zaślubin!

– Nie pozwalam! – krzyknął Samuel. – Co to ma znaczyć? Chcesz siostrę naszą, szlachciankę, wydać za chłopa, grubianina i prostaka? Toż Prandota w grobie się przewraca na takie dictum!

– A niech się przewraca. Niech mnie nawet w nocy jego duch nachodzi! Ja zdania nie zmienię. Bo jeśli ślubu nie będzie, tedy primo: Smoliwąs zabierze nam najlepsze grunta, secundo: pójdziemy z torbami na gościniec żebrać po jarmarkach jak dziady. A poza tym dziewka jest pod naszą władzą, prawda, Berynda? I to my, jako jej bracia, mamy prawo decydować, za kogo ją wydamy.

– Prawda – mruknął niechętnie Bieniasz. – Ale nie chcę jej przymuszać. Lepiej czekać, niż potem narzekać. Tedy poczekajmy jeszcze, obaczymy, co się stanie...

– Panowie bracia – rzekła zdecydowanym głosem Konstancja – słucham was tutaj i zaprawdę powiadam: bodaj was pioruny rozdarły! Bodaj wam haremu u Tatarów pilnować, a nie szlachtą być. Zaprawdę Smoliwąs ma rację! Wy już chłopi, zwykłe chamy z wioski, a nie herbowi bracia! O czym wy w ogóle mówicie?! Czekać, nie czekać. Dać, nie dać... Azaliż odbierze nam Smoliwąs rolę czy nie... Gdzie, do stu piorunów, wasza fantazja szlachecka?! Gdzie honor i klejnot rodowy? A może już je Żydowi w karczmie za piwo ostawiliście? A może podpiwek, a nie krew macie w żyłach? Ja wam jedno radzę: zajedźmy Smoliwąsa! Porwijmy psiego syna z chałupy, wyduśmy od niego skrypty dłużne, papiery w ogień rzućmy, a jego samego psami poszczujmy i batogami po zadzie schlastajmy! Za to, że śmiał cham podnieść rękę na mnie! Kto się zgłasza? Kto na koń zaraz wsiądzie i za mną na Smoliwąsa ruszy?!

– Ja! – zerwał się z miejsca Samuel. Lecz zaraz po tym jego brat Abraham porwał go za łeb, ułapił za kołnierz u żupana i usadził na miejscu jak dorodny tur byka.

– Siedź – wycharczał Abraham. – I przed starszych nie występuj!

Konstancja potoczyła wzrokiem po obecnych, przygryzła wargi.

– A zatem nikt nie chce mi pomóc, mości rodzino? Nikt nie stanie w obronie mej cnoty? Dobrze... Tegom się spodziewała! Bądźcie zdrowi! Sama to załatwię!

Odwróciła się i ruszyła do drzwi.