– Gdzie jest?

– W alkierzu dla ślachty. On tam siedzi i tziech przyjacieli jego. Ale panienka chyba nie chce tam iść?!

– Nie chcę, ale muszę.

– To ja panience nie hadzę. Bo on złe słowa mówił na ichmościankę. Jako nie przymierzając beskidnik po gorzałce.

– A ja, Szymszyl, mam do ciebie prośbę.

– Słucham, słucham, jaśnie pani dziedziczko.

– Sprowadź tu swojego brata, zanim nie będzie za późno!

– Aj waj, co też panna powiada? Ja tu awantuhę czuję. Panna się na to nie pohywaj, z dobhego sehca hadzę...

– Dzięki za radę. Szawiłła, za mną!

Konstancja wyskoczyła do sieni, porwała za szablę, a potem stanęła w bojowej postawie przed drzwiami prowadzącymi do alkierza. Szymszyl nie kłamał; Smoliwąs był tam na pewno, gdyż nawet przez drzwi słyszała jego gniewny i rozwścieczony głos.

– Mówią do mnie w Dwernikach „ty chamie”, a i oni sami chłopi! – tokował Smoliwąs głosem przerywanym przez pijacką czkawkę. – Taka to ślachta, co na dwóch zagonach siedzi, czterech chałupach i trzech kapuścianych głąbach. Żupan to jeden mają na chyżę, a jak do okazowania przyjdzie, to go sobie muszą pożyczać! Odmówili mi dziewki, kpy, psie syny, a co bym za nią posagu miał?! Wianuszek grzybów z lasu na Bieszczadzie!

– Waszmości zdrowie, panie bracie!

– Do gardeł naszych, stawać za waszmością będziemy!

– A ja moją szablę waszmości na usługi oddaję, panie Smoliwąs. Powiadam ci, weźmiem szturmem zaścianek i szaraczkom krwie upuścim, panie ślachcic!

– Pannę na powrozie przyprowadzim!

– Jako ladacznicę mości panu oddamy!

– A nie zechce po dobroci, tedy ją gwałtem weźmiesz!

– Uuuuu, ha, ha, ha – zahuczał znowu Smoliwąs. – Ale żeś koncept powiedział. No pierwsze, to jak można kurwę zgwałcić?! He, he, he... Nie bójcie się, spokornieje Kostusia, kiedy ją lejcami krzynę pogłaskam. Nie chciała mnie po dobroci – pójdzie po niewoli. Nie chciała żoną moją być, tedy jako małpa bękarty w chlewie mi rodzić będzie! A jak mi się znudzi...

Dwernicka otworzyła drzwi kopniakiem z takim zamachem, że żelazny skobel pękł na pół. Kiedy panna wpadła do środka z rozwianymi warkoczami i szablą w ręku, biesiadnicy zamarli, jak gdyby zobaczyli upiora. Jeszcze chwilę wcześniej ci sami towarzysze włodarza, którzy deklarowali się jego najlepszymi przyjaciółmi, teraz rzucili się na boki, a najtchórzliwszy z nich, Denko, młynarz z Polany, schował kudłaty łeb pod stół.

Smoliwąs rozejrzał się po izbie, szukając szabli. Ale Konstancja wskoczyła na stół jak szarżująca Amazonka, strącając panwie, kielichy, kufle i czarki z winem. Jednym ruchem cięła wręcz, znad głowy, prosto w łeb włodarza! Smoliwąs wrzasnął, w ostatniej chwili zasłonił się ramieniem, zaryczał, gdy dostał cięcie pod łokieć i krew trysnęła na jego strojny żupan, a kiedy oberwał w posiwiały łeb, zawył jeszcze głośniej – jak wół wleczony pod nóż przez czeladników rzeźnika.

Konstancja wpadła w prawdziwą furię. Stojąc na stole, cięła, rąbała, rozdając ciosy na prawo i lewo. Smoliwąs wywrócił się w tył razem z ławą, jego kompani zaś byli tak pijani, że pomyśleli o obronie dopiero wówczas, gdy szabla Dwernickiej wytoczyła z nich co najmniej kwartę krwi. Pierwszy porwał za czekan gruby chłop podstrzyżony na donicę, zasiadający po prawicy Smoliwąsa, kniaź albo wójt z Uherców. Zaraz po nim opamiętał się mały, zgołociały szlachetka, pan Popiel, który wieszał się u rękawa Smoliwąsa jak rzep u psiego ogona, mając nadzieję na darmowy poczęstunek. Gdy prawe ucho podgoliła mu szabla Konstancji, kiedy oberwał w bark i po boku, złapał z krzykiem za szablę i ruszył do ataku przez zwały glinianych naczyń, wywróconych mis z bigosem hultajskim, stosów kości i zalanych winem chlebów...

Pijany Smoliwąs wyplątał w końcu nogi spod przewróconej ławy, zerwał się z wrzaskiem, porąbany, krwawiący, a potem rzucił z gołymi rękami na Konstancję.

– Kurwo ty! – zaryczał. – Przechodko francowata! Narożnico końską pytą wyjebana! Bęsiu szankrowatej kurewnicy! Zabiję!

Popiel pierwszy ciął szablą. Konstancja nie zdążyła zasłonić się ostrzem, dostała z boku, nad cholewą buta, w dolną część łydki; upadła na prawe kolano... I nim zdołała się zastawić przed kolejnym cięciem, Smoliwąs uderzył ją na odlew w twarz z takim impetem, że dziewczyna przetoczyła się na bok. Byłaby spadła ze stołu, lecz w tej samej chwili chwycił ją trzeci z kompanów Smoliwąsa – ów rosły kniaź z Uherców, przyodziany w szubę roztaczającą smrodliwą woń starego kożucha. Chłop zdławił jej szyję, a potem z furią uderzył głową szlachcianki o krawędź stołu. Konstancja jęknęła, iskry zabłysły jej przed oczyma, ale nie wypuściła szabli. Kniaź podniósł ją raz jeszcze, rzucił plecami na stół, pozbawiając tchu w piersiach; uczynił to zaś z takim impetem, że Denko, który pod tymże stołem trząsł się ze strachu, skulił się i przypadł do podłogi. Wnet z boku przyskoczył Smoliwąs, rozdarł żupan pod szyją dziewczyny, spryskując ją przy tym krwią, winem i słodkimi kroplami miodu. Wówczas ręce kniazia rozluźniły uścisk, powędrowały niżej, ku piersiom Konstancji. Smoliwąs wrzasnął tryumfująco, myśląc, że właśnie ostatecznie i nieodwołalnie usidlił swą zdobycz.

Mylił się równie wielce co Kozak, który złapał za łeb przysłowiowego Tatarzyna. Konstancja wyzwolona z rąk chama, który z jej szyi przeniósł zainteresowanie na drażnięta, poderwała głowę, a jej zęby zacisnęły się z całej siły na barku Smoliwąsa, wbiły głęboko jak kły wilczycy i zwarły prawie do końca.

Smoliwąs zawył, rzucił się wstecz, ale nie był w stanie wyrwać się z kłów diablicy. Krzycząc, skamląc, drąc się tak głośno, że pewnie i w Lisku było go słychać, uderzył Konstancję w skroń prawą ręką, chwycił za gardło i szarpnął rozpaczliwie. Jednak Dwernicka wgryzła się weń jak upiorzyca, trzymała jak charcica schwytanego krogulca, drąc materiał żupana, zwierając szczęki najsilniej jak tylko mogła. Popiel przyskoczył bliżej, szarpnął Smoliwąsa w tył, tylko przysparzając mu dodatkowych cierpień, a kniaź w kożuchu znalazł najprostsze rozwiązanie, bo z całej siły walnął Konstancję w żywot. Szlachcianka jęknęła, rozwarła szczęki, uwalniając ramię swego wroga z uścisku. Włodarz zaryczał z całych sił, chwycił za ranę na barku. Krew trysnęła szeroką strugą na żupan, stół i popękane deski podłogi.

– Zabiłaaa mnie! – zawył Smoliwąs. – Zabiła, kurwa!

Jego kompan w śmierdzącym kożuchu wzniósł pięść do okrutnego ciosu, który być może zakończyłby żywot Konstancji na zalanym winem stole, lecz w tejże samej chwili Szawiłła ciął go z tyłu szablą. Ostrze kozackiej ordynki świsnęło cienko, błysnęło w świetle świec jak żmija i od jednego złożenia rozcięło chłopski łeb. Pod kmieciem ugięły się nogi. Zwalił się na kolana, rozkładając ręce, a Szawiłła poprawił cięciem w krzyż. Cham padł na podłogę jak dąb, zarobił jeszcze kopniaka podkutym butem.

Konstancja przetoczyła się na bok, ześliznęła ze stołu w ostatnim momencie, a ostrze szabli Popiela rozrąbało zalane winem, polewką i kapustą deski o cal od miejsca, gdzie przed chwilą była jej głowa. Panna obróciła się zwinnie jak kotka, chwyciła lewą ręką uzbrojoną prawicę szlachetki, a potem z rozmachem kopnęła go w samą rzyć, dokładnie w to miejsce, w którym na złączeniu nogawic hajdawerów znajdowały się kosztowności znacznie cenniejsze niźli trzy strusie pióra w herbowych klejnotach Popielów.

– Jezu Chry..! – zawył szlachcic, wypuszczając szablę łapiąc się za żywot. – Panien... – jęknął, gdy poprawiła po raz drugi, puściła go i zamierzyła się szablą.

– Trrrrrrastia tebe...! – warknął Szawiłła i z zamachu ciął Popiela w łeb, bark i obojczyk; posłał szlachetkę na podłogę, tuż obok śmierdzącego chłopa w kożuchu. Pan i cham legli obok siebie wbrew konstytucjom i instrukcjom, zrównani stanem przez zakrwawioną kozacką ordynkę, przypominając tym samym o czasach, w których, jak pisał pan Kochanowski, „ani gardził pan kmiotka swojego osobą”.

Przedostatni z ludzi Smoliwąsa – Denko, młynarz z Polany, który miał chyba najwięcej rozumu z kompanów włodarza, a może też po prostu był najmniej pijany, wyprysnął spod stołu jak gończy polski i rzucił się szczupakiem do drzwi. Nie zdążył uczynić i dwóch kroków, gdy Szawiłła podciął mu nogi, walnął rękojeścią szabli w kudłaty łeb, poprawił kopnięciem w bok, uderzył płazem w potylicę. Denko zwalił się z nóg, przeszorował po nieoheblowanych deskach i tak już pozostał w kałuży krwi, rozlanej strawy i potłuczonych skorup.