A potem, gdy nastał pokój, a panom Dwernickim ciasno było na maleńkim zaścianku, Anno Domini 1583 umyślili iść na wojnę na Węgry, gdzie cesarz niemiecki wojował z Turkami. Na wezwanie Rakuskie stawił się cały zaścianek – kto tylko mógł unieść szablę i rusznicę, kto tylko był się w stanie utrzymać w kulbace, ten poszedł bić pohańców, a w Dwernikach zostały tylko niewiasty, starcy i dzieci. Pozostał ranny Hermolaus, pociągnął jednak na wyprawę jego syn, ojciec Konstancji, Beryndy i Kołodruba – Prandota Dwernicki, razem z młodszym bratem Andrzejem.

I taki właśnie był początek kłopotów zaścianka.

Z panów braci, którzy wyruszyli na wojnę, nie wrócił nikt! Przepadli jak kamień rzucony w Sine Wiry na Wetłynie. Myślano zrazu, że dostali się w niewolę Turków albo Tatarów, ale lata mijały, a w Dwernikach nie pojawił się żaden posłaniec, nikt, kto by przeszedł na tę stronę Bieszczadu z wieścią, iż żyją albo że okup jest do zapłacenia. Na próżno szukał ich Hermolaus, poszukiwał nawet Piotr Bal, podkomorzy sanocki, uproszony przez wdowy i synów zaginionych; dowiadywali się o nich kupcy i Ormianie, a nawet możni Korniaktowie ze Lwowa. Lecz nikt nie znalazł ani śladu Dwernickich! Domniemywano później, iż musieli wszyscy zginąć ze szczętem, że być może wpadli w zasadzkę sabatów lub dzikich Wołochów, którzy wybili ich do nogi, tak iż nikt żywy nie uszedł, aby zdać świadectwo o tym, co się stało.

I to był koniec spokojnych dni zaścianka. Dwerniccy, idąc na wyprawę, narobili długów, których nie miał kto spłacać. Pola i gumna niszczały bez nadzoru, żony i maleńkie dziatki biedowały w chałupach i dworkach, w piecach wył zimny wicher, a w komorach czaił się głód. Zagony zarosły młodym lasem, przepadły wcześniejsze łupy. Pasy perskie i tureckie, zdobione kulbaki, czapraki i forgi, trzęsienia i pierścienie poszły do Żydów i Ormian w zastaw za długi, zastawiono tureckie opony, jedwabie i adamaszki ze ścian dworków. Nędza i niedostatek wyzierały pospołu z każdego zakamarka. Dopiero po kilku latach, gdy wyrośli i zmężnieli synowie tych, co pomarli w dalekich stronach, wioska stanęła na nogi. Lecz do dawnej świetności Dwerniki nie powróciły już nigdy. A potomkowie panów braci, którzy niegdyś krzesali iskry podkowami, pędząc po Sanoku, Lisku czy Rzeszowie, dziś zginali karki za pługiem i broną, chadzali w lnie i samodziale, czapkując przed byle Smoliwąsem, bo miał kabzę nabitą srebrnym groszem.

Takie właśnie niewesołe myśli krążyły w głowie Konstancji, kiedy wraz z Szawiłłą jechała przez Ternkę i Terpiczów do Hoczwi. Zbladły i rozmyły się dopiero wówczas, gdy minęli Wisielnik, gdzie na szubienicach kiwało się kilku smętnych beskidników, czekając, aż miejscowe kruki i wrony raczą dokończyć żałobnej stypy. Wywietrzały ze szczętem, gdy Szawiłła wskazał szlachciance Grodzisko – wyniosłą górę w widłach błękitnego Sanu i niewielkiej rzeczki. A później zjechali w dół, między skały, przebyli Hoczewkę rozlewającą szeroko wody na kamiennym brodzie, szemrzącą wśród kamiennych berehów i ścian. A kiedy zmrużyli oślepione zachodzącym słońcem oczy, ujrzeli w dolinie dach zboru, czyli dawniejszego kościoła Świętej Anny, cerkiewkę, karczmę kazimierzowską, zamek i niskie chłopskie chyże rozsypane wzdłuż łęgu, pogrodzone opłotkami i parkanami. To była Hoczew.

Jechali tam, gdzie wznosił się niewysoki kamienny zamek z czterema obronnymi basztami. To było stare gniazdo rodowe Balów, świeżo odbudowane po pożarze, jaki wybuchł w fortecy jakieś dziesięć lat temu. Pożar sprawił piorun, co oczywiście natychmiast uznane zostało za zły znak i palec boży wymierzony w odszczepieńców i heretyków. Zdarzenie to natychmiast dało pole do popisu miejscowym gawędziarzom. Powiadali oni, iż nieszczęście było karą bożą za bezbożne i bluźniercze czyny Matiasza Bala, zawziętego kalwinisty, który miejscowy kościół przerobił na zbór, powyrzucał z niego obrazy i krzyże, a w miejsce księdza sprowadził ministra Boryszowskiego – apostatę i gorliwego partyzanta kalwińskiej wiary. Bal zaś był nie tylko kalwinem, ale i potępionym, gdyż biskup przemyski rzucił był swego czasu na niego anatemę. Ale jak powiadano, biskup Dziaduski rzuciłby klątwę na każdego poza swoją własną matką. Jej zaś nie ekskomunikowałby z Kościoła tylko dlatego, iż w Rzeczypospolitej nie znalazłby się nikt, kto by zapłacił za cierpienie starej wdowy.

To były dawne czasy, gdyż Matiasz Bal, tak ciężki dla chłopów i mieszczan, od lat przeszło trzydziestu spoczywał w pokoju pod kamienną płytą w zborze, czekając na dzień Sądu Ostatecznego. Nie brakowało w Hoczwi jednak i takich frantów, którzy za kielich gorzałki prawili, że grób jest pusty, a oni sami na własne oczy widzieli, jak diabeł porwał heretyka prosto do piekła. Ma się rozumieć, iż opowieść ta zmieniała się z biegiem czasu ubarwiana coraz to nowszymi szczegółami. Powiadano tedy, że Matiasza uniósł żywcem do piekła bies, który nabił go na rozpalone widły. A w Rzeczypospolitej czartowskiej pan Bal chadzał z językiem przebitym rozżarzonymi ćwiekami – pokutując za bluźnierstwa przeciwko Ojcu Świętemu i Przenajświętszej Panience. Nie brakło i takich szelmów, którzy na odpustach i jarmarkach w Lisku, Baligrodzie oraz Ciasnej zbierali datki na drewno pod kocioł pana Matiasza. Czynili to, dopóki nie dowiedział się o wszystkim pan Piotr Bal, podkomorzy sanocki, i nie kazał wychłostać kilku hultajów dla dobrego przykładu, a paru innym obić kijami pięty. Od tej pory datków już nie zbierano, a jeśli nawet, to po cichu i zdecydowanie nie w dobrach spadkobierców pana Matiasza.

Konstancja od razu skierowała się ku karczmie kazimierzowskiej, zbudowanej przed wiekami w miejscu, gdzie węgierski trakt krzyżował się z gościńcem z Terpiczowa i Rajskiego. I tutaj po raz kolejny tego dnia Fortuna pokazała jej swe łaskawe oblicze. Przy zajeździe – wielkim domu z przestronną, przejazdową sienią, dwoma alkierzami i stanem z tyłu – stała okuta żelazem kolasa zaprzężona w znajomego sekiela. Serce Konstancji zabiło mocniej. Smoliwąs był w środku; tak jak się domyślała, zatrzymał się po drodze do Saniny, aby zalać smutki u Moszka Szymszyla trzymającego w Hoczwi wyszynk gorzałki, piwa i małmazji.

– Szawiłła, za mną! – zakomenderowała, gdy tylko zsiedli z koni. Szlachcianka pierwsza wkroczyła do sieni, a potem od razu skierowała się na lewo, do głównej izby karczmy. Otworzyła drzwi i wpadła do dusznego wnętrza jak rozwścieczona Furia. Pojawienie się orężnej panny było tak nagłe, że siedzący przy najbliższym stole kmiecie aż podskoczyli. Pierwszy wypuścił ze zgrabiałych rąk gliniany kufel pełen biłgorajskiego piwa, drugi zakrztusił się i rozkaszlał, a trzeci przeżegnał nabożnie, wybałuszając wodniste ślepia, jak gdyby zobaczył Stuposiana figlującego z nagą Sianką i na dokładkę dopomagającego mu w tej ceremonii dusiołka. Panna Dwernicka zaś wytężyła wzrok, szukając postaci gorszej od wszystkich dusiołków Beskidu razem wziętych – włodarza Smoliwąsa. Dziwne, ale nie było go wśród chłopów. Czyżby możny cham zhardział tak bardzo, że gardził kompanią plebejuszy?

– Szymszyl! Chodźcie tutaj!

Wezwany Żyd wybiegł pośpiesznie zza szynkwasu, otarł ręce o wypłowiały, pokryty plamami chałat, skłonił się przed szlachcianką. Jednak minę miał wielce zafrasowaną.

– Ja witać, ja witać i służyć pani dziedziczka. Czym chata bogata!

– Posłuchaj, Szymszyl, jestli u ciebie Smoliwąs, włodarz z Saniny?

– A jakżeby go miało nie być, jaśnie wielmożna pani. Po południu przyjechał. I jak pić zaczął, to jeszcze nie skończył. A mnie się coś widzi, że nie tak phędko przestanie, bo go żal thapi. Więc jak to zwykle u Polaków, zamiast khew puszczać, co mój bhat Szmul dobzie pothafi, tak on miód i wino w gębę leje.

– Masz pewność, że to melancholija, Szymszyl, a nie złość na Dwernickich?

– Aj waj, ja to wiem, że melankolija, bo on mnie dzisiaj tylko za bhodę szahpał. A żeby złość w nim była, to ja coś czuję, że by się na mojej bhodzie nie skończyło, tylko bym w gębę dostał. A tak on tylko myśli, że jego bhoda lepsza od żydowskiej, aj waj.