Dydyński odtrącił rękę sługi i walnął go rękojeścią szabli w łeb. Hajduk szarpnął się, porwał za broń, a potem padł na klepisko. Z drugim było jeszcze mniej roboty. Mikołaj Dydyński nie zdążył nawet połechtać go obuszkiem. Starczyło, że pchnął czeladnika na ścianę, a ten osunął się na ziemię i zachrapał słodko jak hurysa po upojnej nocy.
Drzwi do alkierza były zaryglowane. Mikołaj – najpotężniejszy z braci – runął na nie jak rozjuszony byk, którego pan Wapowski wypuścił kiedyś dla uciechy na ulice Dynowa. Drewniana przeszkoda rozleciała się w jednej chwili. Mikołaj, wziąwszy zbyt duży rozpęd, wyłożył się jak długi na wyłamanych deskach, a Jacek spokojnie przekroczył próg, przestąpił nad bratem i stanął przed stołem, na którym parowała jeszcze gęś na czarno ze śliwkami, w konwiach stał zacny węgrzyn, a na półmiskach królowały marcepany i wielkie cukrowe głowy. A na ławie siedział rozparty jak turecki basza gruby szlachcic z nosem czerwonym od pijaństwa i sumiastymi wąsiskami. U jego stóp zaś klęczała Sonka – najładniejsza ladacznica z Rzeszowa. Uwadze Jacka Dydyńskiego nie uszedł zaś fakt, iż dziewka dziwnym trafem trzymała głowę na wysokości hajdawerów pana Trojeckiego.
Miłośnica, choć niećwiczona w retoryce, czyniła właśnie ze swego gardła użytek, który niewiele miał wprawdzie wspólnego z kazaniami Piotra Skargi czy sejmikowymi mowami, ale na pewno spodobałby się każdemu mężowi. Mówiąc zaś krótko – uprawiała ars amandi w tak bezbożny i bluźnierczy sposób, że nawet najzacniejszy ksiądz bernardyn z pobliskiego Rzeszowa dałby za ową czynność przynajmniej trzy dni postów pokuty i z tysiąc ojczenaszów na dokładkę.
– Czego?! – ryknął Trojecki. Ladacznica nie poderwała się, nie krzyknęła. I całe szczęście. Bo gdyby to uczyniła, być może wygasłaby ze szczętem męska linia rodu Trojeckich z Trojczyny. Szlachcic poderwał się z ławy, złapał za hajdawery, podciągnął. A widząc, że ma do czynienia z Dydyńskimi – porwał też za szablę. – Czego tu chcecie?! – warknął. – Guza szukacie?!
– Szukamy – potwierdził Dydyński i jakby na potwierdzenie swych słów zdjął kołpak. – Przysyła nas pan starosta zygwulski.
– Dobry znajomy waszmości – uzupełnił Przecław.
Trojecki zamarł. Popatrzył na Dydyńskich. Zerknął w stronę drzwi do głównej izby, a nawet po kątach, jakby spodziewał się tam zobaczyć przybywające mu na pomoc hufce anielskich serafinów. Będąc widać w czarnej rozpaczy, zerknął nawet na Sonkę, tylko po to, aby przekonać się naocznie, jak zmienna i fałszywa jest kobieca natura. Sonka bowiem skoczyła w kąt izby, a widząc, iż Dydyńscy są górą, ani myślała, aby wołać gwałtu. Przeciwnie – wyszczerzyła zęby do najmłodszego z nich, Łukasza.
– Hryćko, Stiepan! – jęknął Trojecki w stronę drzwi do głównej izby karczmy. – Bywajcie tu! Zaraz!
– Chyba się pospali – mruknął Przecław, kiedy na nawoływania stolnika odpowiedziało głuche milczenie. – Zawołaj, waść, głośniej!
– Wa...szmościowie to czego chcecie? – zapytał Trojecki, spuszczając nieco z tonu. – Przecież możemy się dogadać...
Dydyńscy wybuchnęli śmiechem.
– Pozwól, waść, że przypomnę, czemu zawdzięczasz spotkanie z nami – rzekł Jacek. – Dwa miesiące temu przysłałeś do Łańcuta woźnego z pozwem za rzekome zagarnięcie zboża z jarosławskich spichrzów. A wiadomym jest, że kto list wysyła, prędzej czy później odpowiedzi się doczeka. I to my, panie bracie, jesteśmy tym responsem.
– Jeśli o owo zboże idzie – rzekł Trojecki coraz bardziej zaniepokojony – to cała rzecz toczy się między mną a panem łańcuckim. A wam nic do tego.
– Rzecz oczywista, że nam do tego – zaoponował Dydyński. – Jesteśmy przyjaciółmi i towarzyszami pana starosty. A nawet pomijając naszą znajomość, tedy my sami pro publico bono chcemy dać godną odprawę potwarcy, który ośmielił się gnębić pozwami pana ze Żmigrodu, starego żołnierza, który krew przelewał za ojczyznę...
– Chyba za ojcowiznę – mruknął Trojecki. – I nie swoją przelewa, a waszą, bo mu stolnikowice sanoccy służą za rękodajnych i hajduków. Wielkim partyzantem jesteś starosty zygwulskiego, mości panie Dydyński. Ba, nie tylko partyzantem, widzę, ale i rękodajnym, famulusem domowym. Głowę dałbym, że kiedy pan łańcucki talara na święty Marcin ci przyobieca, to ty pewnie jak kuglarz kozły w powietrzu fikasz.
– Póki kulasy zdrowe, to fikam – rzekł pogodnie Dydyński. – Jednak myślę, że kiedy waścinymi się zajmiemy, nieprędko znowu dziewkę wychędożysz!
– Co takiego?!
– Kiedy przylazł do nas, do Łańcuta, woźny z pozwem – Dydyński niepytany nalał sobie węgrzyna – myśleliśmy, co zrobić. Czy wedle starodawnego zwyczaju polskiego kijami go obić, jako uczynił pan Ostrowski, przypiec, albo może końmi z miasta wywlec, jako pan Hynek w Dublanach lata temu. Ale ponieważ woźny nic nie winien – ciągnął Jacek nad Jackami obojętnym tonem – postanowiliśmy, że nie jemu, jeno temu, kto pozew napisał, papier do gardła wciśniemy. Hej, brać go!
Bracia skoczyli na Trojeckiego jak wilki na starego niedźwiedzia w lasach pod Werhowyną. Stolnik uczynił najpierw ruch, jakby chciał zastawić się szablą, potem zmienił zdanie – ciął w Przecława, ale najmłodszy Łukasz zblokował cios, Mikołaj złapał szlachcica za ramię, wykręcił, wyrwał szablę, zaś Zygmunt porwał Trojeckiego za kark i zdzielił po łbie trzonkiem nadziaka. A potem już wspólnie chwycili pana brata, wykręcili mu ręce i rzucili na stół z takim rozmachem, że aż podskoczyły cynowe konwie i półmiski.
Dydyński spokojnie wydobył zza pasa złożony we czworo, rozpieczętowany pozew i podetknął go pod nos Trojeckiemu.
– Za to, coś uczynił – rzekł – pan starosta zygwulski zarządził, abyś ten zajadły pozew zjadł do samego końca.
– Jedz, jedz, waćpan – zarechotał Mikołaj Dydyński. – Tak to już jest na tym świecie. Kto piwo warzy, tedy go potem wypić musi. Cierpienia sobie oszczędzisz, a nam wysiłku.
– Ja was... do trybunału! – zawarczał Trojecki. – Wy skurwesyny! Wy popie przysiercki! Wy sucze chwosty, bęsie narożnicy capem wyjebanej! Ja was... w dyby! W wieży przemyskiej in fundo pognijecie!
Dydyński dał znak Przecławowi. Młodszy brat chwycił pozew, po czym bezceremonialnie wetknął go w gębę szlachcica, skutecznie głusząc dalsze wywody na temat pochodzenia matki Dydyńskich, a także jej częstych sodomii z chłopami i resztą chudoby z rodzinnej Niewistki w Sanockiem. Trojecki zajęczał, szarpnął się w żelaznych rękach braci, z najwyższym wysiłkiem wypluł zaśliniony papier. Przecław zaklął, po czym złapał stolnika przemyskiego za podgolony czub, porwał pozew, począł drobić go i z wydatną pomocą braci wciskać jak opornej gęsi. I w końcu, wspierany śmiechami braci, Trojecki rozpoczął niewesołą ucztę. Jednak trzeba przyznać, że aż do samego końca nie dawał za wygraną. Szarpał się i wierzgał, próbował kopać i wyrwać się, ale mocarne łapska Dydyńskich trzymały go niczym kowalskie kleszcze. Na koniec, kiedy prawie cały pozew trafił już do potężnego brzuszyska pana Trojeckiego, szlachcic poderwał nagle głowę w górę i w jednej chwili plunął resztkami przeżutej pieczęci prosto na żupan Przecława. Dydyński szarpnął się wstecz, a w jego oczach zamigotał zły błysk. Chwycił szablę, ciął z zamachu w łeb Trojeckiego i...
Jacek nad Jackami zasłonił stolnika przemyskiego ostrzem własnej broni! Odbił cios i chwycił lewą ręką uzbrojoną dłoń Przecława. Młody Dydyński szarpnął się, zamierzył ponownie, a wówczas Jacek odepchnął go. Przecław uderzył plecami o ścianę, potrącił ławę, wsparł się o stół, z którego spadł z brzękiem gliniany dzban. Jacek stanął na wprost rozwścieczonego młodzieńca.
– Co to ma znaczyć, bracie?! Mieliśmy go nastraszyć, a nie zabijać!
– Nie puszczę płazem obelgi! – warknął Przecław. – Ja...
Urwał, kiedy Jacek uderzył go z rozmachu w twarz. Głowa młodszego brata odskoczyła w tył, odbiła się od drewnianych bali karczmy, aż zahuczało.
– Powiedziałem: dość! – zakrzyknął Jacek. – A przecież mądrej głowie dość dwie słowie. Czyżbyś o tym zapomniał, bracie?