Изменить стиль страницы

Wzięłam prysznic i założyłam strój kelnerki. Przygotowania szły mi bardzo powoli. Brakowało mi energii i poruszałam się wręcz ociężale. Zjadłam płatki, umyłam zęby i powiedziałam, dokąd idę babci, którą rzeczywiście znalazłam na dworze; sadziła petunie w donicy przy tylnych drzwiach. Odniosłam wrażenie, że nie zrozumiała dokładnie, o czym mówię, tym niemniej uśmiechnęła się i mi pomachała. Babci z każdym tygodniem coraz bardziej szwankował słuch, ale nie dziwiło mnie to, bo przecież miała siedemdziesiąt osiem lat. Cudownie, że nadał była taka silna i zdrowa, a jej mózg funkcjonował równie dobrze jak u młodej kobiety.

Jadąc wypełnić nieprzyjemne zadanie, rozmyślałam o ciężkim życiu babci. Na pewno trudno jej było wychować mnie i Jasona, gdy odchowała już własne dzieci. Moi rodzice, czyli jej syn i synowa, zginęli, kiedy ja miałam lat siedem, a mój brat dziesięć. Gdy skończyłam dwadzieścia trzy lata, na raka macicy zmarła ciocia Linda, córka babci. Wnuczka babci, córka cioci Lindy, Hadley, jeszcze przed śmiercią cioci uciekła i przyłączyła się do tej samej subkultury, która zrodziła Rattrayów i po dziś dzień nie wiemy, czy dziewczyna w ogóle usłyszała o śmierci swej matki. Babcia przeżyła więc wiele smutnych chwil, zawsze jednak starała się być silna, ponieważ zajmowała się nami.

Przez przednią szybę zerknęłam na trzy niskie bliźniaki wchodzące w skład zniszczonego szeregowca, który ciągnął się po jednej stronie Berry Street, tuż za najstarszą częścią centrum Bon Temps. Dawn mieszkała w jednym z tych domów. Zauważyłam jej samochód, zielony kompakt, na podjeździe jednego z lepiej utrzymanych domów i zatrzymałam się za autem. Przy frontowych drzwiach wisiał kosz begonii; kwiaty były nieco przywiędłe, najprawdopodobniej od kilku dni nikt ich nie podlewał.

Zapukałam.

Odczekałam minutę, może dwie, po czym znów zapukałam.

– Sookie, potrzebujesz pomocy? – Głos zabrzmiał znajomo.

Odwróciłam się i przysłoniłam oczy przed blaskiem porannego słońca. Rene Lenier stał przy swoim pikapie zaparkowanym po drugiej stronie ulicy przy jednym z małych drewnianych domów, w jakich mieszkała większość przedstawicieli tej dzielnicy.

– No cóż – zaczęłam, niepewna, czy jej potrzebuję i czy Rene ewentualnie może mi pomóc. – Widziałeś Dawn? Nie przyszła dziś do pracy, a wczoraj nawet nie zadzwoniła. Sam poprosił mnie, żebym do niej wpadła.

– Twój szef powinien sam tu przyjechać, zamiast zrzucać brudną pracę na ciebie – odparował Rene, przewrotnie skłaniając mnie do obrony Sama Merlotte’a.

– Ciężarówka przyjechała, trzeba ją rozładować. – Obróciłam się i znowu zastukałam do drzwi. – Dawn! – wrzasnęłam. – To ja, otwórz mi. – Rzuciłam okiem na betonowy ganek. Sosnowy pyłek zaczął krążyć w powietrzu mniej więcej dwa dni temu; ganek Dawn był od niego cały żółty. Na ganku dostrzegłam tylko własne ślady stóp. Poczułam ciarki na karku.

Ledwie zauważałam Rene, który stał niepewnie przy drzwiach swojego pikapa. Chyba się zastanawiał: zostać czy odjechać.

Domek Dawn był jednopiętrowy i całkiem nieduży, toteż drzwi do drugiej części bliźniaka znajdowały się bardzo blisko drzwi domu Dawn. Drugi podjazd był pusty, a w oknach nie wisiały zasłony. Wyglądało na to, że Dawn chwilowo nie miała sąsiada. Dziewczyna natomiast powiesiła zasłony – białe, zdobione ciemnozłotymi kwiatami. Były zaciągnięte, lecz tkanina wydawała się cienka i gładka, a tanich dwucentymetrowych aluminiowych żaluzji nie zamknięto. Zajrzałam więc do wnętrza, lustrując salon pełen używanych mebli z pchlego targu. Na stole przy bryłowatym fotelu stał kubek kawy, pod ścianę zaś pchnięto stary tapczan przykryty wykonaną ręcznie grubą kapą.

– Chyba zajdę od tyłu – rzuciłam w stronę Rene, który zaczął przechodzić ulicę, jakbym dała mu jakiś sygnał. Zeszłam z ganku frontowego. Moje stopy natychmiast utonęły w żółtej od sosnowego pyłku trawie i wiedziałam, że przed pracą będę musiała porządnie otrzepać buty, a może także zmienić skarpetki. Podczas sezonu pylenia sosny wszystko staje się żółte, wszystko – samochody, rośliny, dachy, okna – osypuje złota mgiełka. Nawet na brzegach stawów i kałuż pojawia się żółta piana.

Okno łazienki Dawn mieściło się tak dyskretnie wysoko, że nie mogłam nic zobaczyć. W sypialni żaluzje były opuszczone, choć niedokładnie zamknięte, toteż co nieco dostrzegałam przez listewki. Zobaczyłam wiec i Dawn. Leżała w łóżku na plecach w skotłowanej pościeli. Nogi miała bezładnie rozrzucone, twarz spuchniętą i przebarwioną. Z jej ust wystawał język, po którym chodziły muchy.

Usłyszałam podchodzącego Rene.

– Zadzwoń po policję – poleciłam.

– Co mówisz, Sookie? Widzisz ją?

– Zadzwoń po policję!

– W porządku, w porządku! – Mężczyzna wycofał się pospiesznie.

Z powodu jakiejś kobiecej solidarności nie chciałam, aby Rene widział w takim stanie Dawn… bez jej pozwolenia. A moja koleżanka po fachu nie miała szans udzielić mi swej zgody.

Stałam tyłem do okna i opierałam się straszliwej pokusie zerknięcia powtórnie w daremnej nadziei, że za pierwszym razem się pomyliłam. Zagapiłam się na bliźniak po drugiej stronie jej domu. Stał może w odległości niecałych dwóch metrów ode mnie i zastanowiłam się, jak to możliwe, że jego lokatorzy mogli nie słyszeć żadnych odgłosów związanych z tak gwałtowną śmiercią Dawn.

Wrócił Rene. Jego ogorzała twarz zmarszczyła się od głębokiej troski, a jasnobrązowe oczy podejrzliwie lśniły.

– Zadzwoniłbyś też do Sama? – spytałam.

Mężczyzna odwrócił się bez słowa i ruszył ciężko z powrotem do samochodu. Był cholernie dobrym facetem; mimo swej skłonności do plotek, zawsze gotów pomóc w potrzebie. Zapamiętałam, że przyszedł kiedyś do nas do domu i pomógł Jasonowi powiesić huśtawkę na ganku babci. Ot, takie przypadkowe wspomnienie, zupełnie niezwiązane z chwilą obecną.

Bliźniak obok wyglądał identycznie jak ten, w którym mieszkała Dawn, toteż zaglądałam bezpośrednio w okno sąsiedniej sypialni. Nagle pojawiła się w nim twarz, po czym ktoś je podniósł i wychyliła się czyjaś potargana głowa.

– Co tu robisz, Sookie Stackhouse? – spytał powoli głęboki, męski głos.

Przyglądałam się mężczyźnie przez minutę, starając się unikać wzrokiem jego pięknej nagiej piersi. W końcu rozpoznałam jego twarz.

– JB?

– Jasne, że to ja. – Z JB du Rone chodziłam do liceum. Właściwie, miałam z nim kilka randek, gdyż był uroczym chłopakiem, lecz tak prostym, że nie dbał, czy czytam mu w myślach. Nawet w dzisiejszych okolicznościach mogłam docenić jego urok. Kiedy tak długo jak ja nie poddajesz się władzy własnych hormonów, mało trzeba, by się rozszalały. Westchnęłam na widok muskularnych ramion JB i jego mięśni piersiowych. – Co tu robisz? – spytał ponownie.

– Chyba coś złego stało się Dawn – odparłam, nie wiedząc, czy powinnam mu o tym mówić. – Szef przysłał mnie, żebym jej poszukała, ponieważ nie przyszła do pracy.

– Jest tam w środku? – JB po prostu wyskoczył z okna. Był w ogrodniczkach z krótkimi nogawkami.

– Proszę, nie zaglądaj – poprosiłam. Podniosłam rękę i niespodziewanie zaczęłam płakać. Ostatnio coś często płaczę. – Wygląda tak strasznie, JB.

– Och, kochanie – powiedział i (niech Bóg błogosławi jego wielkie wiejskie serce) otoczył mnie ramieniem, a później pogładził po ręce. Jeśli jakaś kobieta w pobliżu potrzebowała pociechy, na Boga, JB du Rone od razu postanawiał się nią zająć. – Dawn lubiła brutalnych facetów – oznajmił pocieszającym tonem. Jakby takie stwierdzenie wyjaśniało wszystko…

Może kogoś innego te słowa by uspokoiły, ale nie taką naiwną osóbkę jak ja.

– Brutalnych? – spytałam, żywiąc nadzieję, że mam w kieszeni szortów chusteczkę.

Spojrzałam na JB i dostrzegłam, że nieco się zaczerwienił.

– Kochanie, lubiła… och, Sookie, nie musisz o tym słuchać.

Byłam powszechnie uważana na cnotliwą, co zawsze wydawało mi się nieco ironiczne, a w tej chwili okazało się wręcz niewygodne.

– Możesz mi powiedzieć, pracowałam z nią – odparowałam, a JB kiwnął poważnie głową. Najwyraźniej moja odpowiedź miała dla niego sens.