Изменить стиль страницы

Z zadumy wyrwało mnie ciche stukanie do drzwi. Kolejny przeklęty gość! Cóż, tym razem w drzwiach stanął ktoś, kogo nie znałam. Starsza pani o błękitnosiwych włosach i w okularach w czerwonych oprawkach. Wprowadziła wózek. Nosiła żółty kitel i należała do szpitalnych wolontariuszek, które od tego właśnie stroju nazywano Słonecznymi Paniami.

Na wózku leżały i stały kwiaty przeznaczone dla pacjentów z naszego skrzydła.

– Przynoszę ci ładunek najlepszych życzeń! – oświadczyła radośnie staruszka. Odpowiedziałam uśmiechem, ale skutek musiał być okropny, ponieważ kobieta wyraźnie straciła rezon. – Te są dla ciebie – powiedziała, podnosząc roślinę w doniczce ozdobionej czerwoną wstążką. – I karteczka, kochanie. Hmm, poszukajmy, tak, te także są dla ciebie… – Zdjęła z wózka wazon z wiązanką ciętych kwiatów, wśród których rozróżniłam różowe róże, różowe goździki i białą gipsówkę. Starsza pani również od nich oderwała karteczkę. Przejrzała wózek, po czym zawołała: – No, no, no! Dziewczyno, ależ ty masz szczęście! Jest tu dla ciebie więcej kwiatów!

Głównym punktem trzeciego roślinnego hołdu okazał się dziwaczny czerwony kwiat, jakiego nigdy przedtem nie widziałam; otaczały go inne, bardziej znajome. Na ten osobliwy okaz popatrzyłam z powątpiewaniem. Słoneczna Pani starannie odpinała kartkę.

Uśmiechając się, wyszła z sali, ja zaś otworzyłam małe koperty. Zauważyłam wesoło, że łatwiej mi się ruszać, kiedy jestem w lepszym nastroju.

Roślina w doniczce była od Sama i „wszystkich twoich współpracownic z»Merlotte’a«” głosiła karteczka skreślona pismem mojego szefa. Dotknęłam połyskujących liści i zastanowiłam się, gdzie postawię roślinkę, gdy wrócę z nią do domu. Cięte kwiaty przysłali Sid Matt Lancaster i Elva Deane Lancaster. O rany! A wiązanka z czerwonym dziwadłem (kwiat prezentował się niemal nieprzyzwoicie, przypominał kobiecą intymną płeć)? Z pewną ciekawością rozłożyłam karteczkę. Nosiła tylko podpis: „Eric”.

Informacja ta dolała oliwy do ognia. Byłam wściekła. Jak, do diaska, ten cholerny wampir usłyszał o moim pobycie w szpitalu? I dlaczego nie miałam wiadomości od Billa?

Po zjedzeniu kolacji w postaci pysznej, czerwonej galaretki przez kilka godzin oglądałam telewizję, ponieważ – nawet gdybym mogła czytać – i tak nie miałam żadnych czasopism ani książek. Z każdą godziną moje sińce stawały się coraz bardziej urocze, a ja czułam się śmiertelnie zmęczona – mimo iż tylko raz poszłam do łazienki i dwa razy obeszłam pokój. W końcu wyłączyłam telewizor i przekręciłam się na bok. Zasnęłam. Do mojego snu przesączył się ból całego ciała, przyprawiając mnie o koszmary. Biegałam w tych snach, gnałam przez cmentarz, bałam się o życie, spadałam na kamienie, do otwartych grobów, spotykając wszystkich leżących tam nieżyjących ludzi: mojego ojca i matkę, moją babcię, Maudette Pickens, Dawn Green, nawet pewnego przyjaciela z dzieciństwa, który zginął zastrzelony przypadkiem na polowaniu. Szukałam jednego szczególnego nagrobka. Czułam, że jeśli go znajdę, będę wolna, a wszystkie te osoby spokojnie wrócą do swoich grobów i zostawią mnie w spokoju. Biegałam od jednego nagrobka do drugiego, kładłam na każdym rękę, ciągle żywiąc nadzieję, że dotykam właściwego kamienia.

Nagle zajęczałam.

– Kochana, jesteś bezpieczna – odezwał się znajomy, chłodny głos.

– Bill – szepnęłam we śnie.

Obróciłam się i stanęłam przed nagrobkiem, którego jeszcze nie dotknęłam. Położyłam na nim palce. Natychmiast wytropiły litery, składające się na napis „William Erasmus Compton”. Odniosłam wrażenie, że ktoś oblał mnie zimną wodą, otworzyłam szeroko oczy, wciągnęłam powietrze i z gardła wyrwał mi się potężny krzyk bólu. Zachłysnęłam się dodatkowym haustem powietrza i rozkaszlałam boleśnie. Od tego wszystkiego aż się obudziłam.

Czyjaś ręka przesunęła się pod moim policzkiem; dotyk zimnych palców cudownie ochłodził gorącą skórę. Starałam się nie pojękiwać, tym niemniej zza zaciśniętych zębów wymknął mi się cichy pisk.

– Zwróć się ku światłu, kochana – powiedział Bill głosem lekkim i pogodnym.

Spałam tyłem do łazienki, gdzie pielęgniarka zostawiła włączone światło. Teraz posłusznie przekręciłam się na plecy i podniosłam wzrok na mojego wampira.

Bill syknął.

– Zabiję go – warknął z prostym przekonaniem, od którego aż mnie zmroziło.

Atmosfera w sali zrobiła się tak napięta, że przydałaby się spora porcja gazu uspokajającego.

– Cześć, Bill – wykrakałam. – Ja także cieszę się, że cię widzę. Gdzie się tak długo podziewałeś? No i dziękuję, że oddzwoniłeś.

Słysząc te słowa, mój wampir znieruchomiał. Zamrugał. Czułam, że usiłuje się uspokoić.

– Widzisz, Sookie – zaczął – nie oddzwoniłem, ponieważ chciałem powiedzieć ci osobiście, co się zdarzyło. – Jego twarz była kompletnie pozbawiona wyrazu. Gdybym musiała zgadywać, powiedziałabym, że Bill wygląda na dumnego z siebie.

Zamilkł i tylko badawczo mi się przyglądał, oceniając wzrokiem mój stan.

– Nie jest ze mną tak źle – wychrypiałam uprzejmie i wyciągnęłam do niego rękę. Pocałował ją, pieszcząc przez chwilę. Moje ciało zareagowało na niego lekkim podnieceniem. Wierzcie mi, nie wiedziałam, że w mojej obecnej sytuacji w ogóle jestem zdolna do takiej reakcji.

– Opowiedz mi, co ci zrobił – polecił.

– Dobrze, ale przysuń się do mnie. Mogę tylko szeptać, bo boli mnie gardło.

Przyciągnął krzesło do łóżka, opuścił poręcz i oparł podbródek na złożonych dłoniach. Jego twarz znalazła się zaledwie dziesięć centymetrów od mojej.

– Masz złamany nos – zauważył.

Potoczyłam oczyma.

– Cieszę się, że to dostrzegłeś – szepnęłam. – Przekażę mojej lekarce, gdy przyjdzie.

Zmrużył oczy.

– Nie staraj się odwracać mojej uwagi.

– Okej. Mam złamany nos, dwa żebra i obojczyk.

Bill postanowił obejrzeć mnie sobie dokładnie, odsunął więc kołdrę. Ogarnął mnie straszliwy wstyd. Miałam na sobie okropną, szpitalną koszulę, w sobie zaś wielką dawkę środków uspokajających, nie kąpałam się od jakiegoś czasu, moja cera przybrała szereg różnych odcieni, a włosy były rozczochrane…

– Chcę cię zabrać do domu – oświadczył, gdy już przesunął rękoma po całym moim ciele i drobiazgowo przebadał każde zadrapanie i przecięcie. Wampirzy znachor.

Dałam znak ręką, by się pochylił i przysunął ucho do moich warg.

– Nie – wydyszałam. Wskazałam na kroplówkę. Przypatrzył się jej z niejakim podejrzeniem, choć oczywiście musiał wiedzieć, co ma przed sobą.

– Mogę to wyjąć – powiedział. Gwałtownie potrząsnęłam głową. – Nie chcesz, żebym się tobą zajmował?

Prychnęłam ze złością, co cholernie zabolało.

Zrobiłam ręką znak pisania. Bill przeszukał szuflady, znajdując jakiś notes. Dziwnym trafem mój wampir miał pióro.

„Wypuszczą mnie ze szpitala jutro, o ile nie podniesie mi się gorączka” – napisałam.

– Kto cię odwiezie do domu? – spytał.

Znowu stał przy łóżku i patrzył na mnie z góry z surową dezaprobatą, niczym nauczyciel, którego najlepszy uczeń okazał się nagle śmierdzącym leniem.

„Każę im zadzwonić po Jasona albo do Charlsie Tooten” – napisałam. W innej sytuacji automatycznie wybrałabym Arlene.

– Będę tam o zmroku – odparł. Popatrzyłam w jego bladą twarz, w klarowne białka oczu, niemal lśniące w ciemnawym pokoju. – Uleczę cię – zaofiarował się. – Pozwól, że dam ci trochę mojej krwi. – Przypomniałam sobie swoje pojaśniałe włosy i własną podwójną siłę. Potrząsnęłam głową, – Dlaczego nie? – spytał, jakby podsuwał łyk wody spragnionej kobiecie, a ta mu odmówiła. Przemknęło mi przez myśl, że może zraniłam jego uczucia.

Wzięłam jego rękę, podniosłam do ust i lekko pocałowałam. Potem przyłożyłam ją sobie do zdrowszego policzka.

„Ludzie widzą, że się wtedy zmieniam” – napisałam po chwili. „Sama też zauważam te zmiany”.

Na moment skłonił głowę, po czym popatrzył na mnie ze smutkiem.

„Wiesz, co się stało?” – napisałam.

– Bubba opowiedział mi większą część zdarzeń – odrzekł. Na wspomnienie głupkowatego wampira zrobił przerażającą minę. – Resztę streścił mi Sam. Byłem też na posterunku i przeczytałem raporty policyjne.