Изменить стиль страницы

– Jak na siódmy miesiąc jesteś strasznie gruba – powiedział, patrząc na żonę.

– Dzięki.

Zawsze lubił patrzeć, jak Jennifer wkłada pończochy. Teraz jednak kostki jej kształtnych nóg były opuchnięte, a twarz wydawała się obrzmiała, zwłaszcza wokół oczu. Jeszcze bardziej imponująco prezentował się okrągły brzuch; Jennifer wyglądała, jakby lada dzień miała rodzić.

– Jesteś pewna, że nie schowało się gdzieś tam trzecie dziecko?

– Ha, ha, bardzo śmieszne. – Pociągnęła łyk wody mineralnej Evian. -Boże, ciągle mi się chce pić. Będę musiała spytać lekarza, co to znaczy.

– Kiedy masz następną wizytę?

– Jutro. Ciekawe, czy powie coś o mojej wadze.

– A ile ci przybyło?

– Och, mniej więcej trzy kilo w dwa dni.

– Trzy kilo? – Richard zerwał się i uderzył dłonią w czoło. – Jezu Chryste, teraz to już naprawdę potrzebujemy większego domu!

Mała grupka studentów skupiła się wokół ordynatora oddziału neonatologii. Wieść o zrośniętych bliźniętach obiegła szpital lotem błyskawicy. Jeszcze nikt nie widział czegoś takiego. Choć oficjalnie wstęp na oddział intensywnej terapii noworodków miał tylko jego personel, ostatnio kręcili się po nim najprzeróżniejsi pracownicy szpitala, pragnący na własne oczy zobaczyć syjamskie dziwadła.

Doktor Albert Harrington odsunął się, by zrobić pani technik miejsce do pracy. Była całkiem dobra w swoim fachu, jak na kogoś, kto zdobył wykształcenie za granicą. Pochodziła z Haiti i mówiła ze śpiewnym, rytmicznym akcentem. Pracowała w szpitalu od sześciu miesięcy. Teraz ustawiła wentylator, przygotowując się do ekstubacji.

Oddychanie przez plastykową rurkę w gardle to nic przyjemnego, bez względu na wiek chorego; dlatego też dzieci Neldy Nieves aż do tej pory były pod działaniem lekkich środków uspokajających, by oszczędzić im stresu. Dochodząc do siebie, zaczęły się wiercić i otwierać oczy. Ich delikatne rysy twarzy i ciemne błyszczące oczy wskazywały na to, że będą ładnymi dziećmi. Leżały zwrócone twarzami do siebie, tak, że pierwsze, co zobaczyły po przebudzeniu, były ich lustrzane odbicia. Nad nimi górowała niewyraźna plama złożona z dużych, ubranych na biało kształtów.

– Jak przyjęli to ich rodzice? – spytał jeden ze studentów.

– Dobre pytanie – powiedział Harrington. – Matka jest samotna. Była ubezpieczona i w czasie ciąży zapewniono jej dobrą opiekę. Urodziła przez cesarskie cięcie w jednym ze szpitali w South Shore, a dzieci zostały przewiezione tutaj. Jednak z niewiadomych przyczyn po wypisaniu ze szpitala zniknęła. Pielęgniarki twierdziły, że sprawiała wrażenie dość wystraszonej. Od tamtej pory nie udało się jej odszukać.

– Co się stanie, jeśli jej nie znajdziecie?

– Niestety – powiedział Harrington – czasami zdarzają się takie sytuacje. Wówczas zostaje wyznaczony opiekun i dzieci trafiają pod nadzór stanu.

– Dlaczego nazywa sieje braćmi „syjamskimi"? – spytał inny student.

– Prawdę mówiąc, pierwszy udokumentowany przypadek tego typu dotyczył dzieci, w których żyłach płynęła krew w trzech czwartych chińska i tylko w jednej czwartej syjamska – powiedział Harrington. – Autorem tego określenia jest P.T. Barnum, który w ten właśnie sposób nazwał Enga i Changa Bun-kerów, będących przez trzydzieści lat jedną z atrakcji jego cyrku. Byli, jak to się fachowo określa, bliźniętami thoracopagus, połączonymi klatką piersiową. Bracia Nieves są zrośnięci biodrem, dlatego nazywa się ich ischiopagus. Jednak prawdopodobnie ten płat tkanki brzusznej łączy także część narządów. Po przeprowadzeniu ekstubacji, czym właśnie zajmuje się pani technik, przeprowadzimy skan CAT, aby sprawdzić, jak to dokładnie wygląda.

– Czy można je rozdzielić?

– Przypuszczalnie tak – powiedział Harrington. – Jeśli dzieci mają wspólną tylko tkankę jelit i wątroby, operacja nie będzie zbyt skomplikowana i prawdopodobieństwo powodzenia jest dość wysokie. Jednak nieprędko do niej dojdzie. Dzieci powinny trochę przybrać na wadze, a ich stan musi być ustabilizowany. Czeka nas też sporo papierkowej roboty. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, spodziewam się, że chirurdzy będą mogli przystąpić do zabiegu za parę miesięcy, powiedzmy, pod koniec września.

Technik wyjęła rurki od respiratora. Wkrótce, dzięki pomocy i zachętom pielęgniarek, dzieci zaczęły oddychać same. Harrington i towarzyszący mu studenci oglądali je przez chwilę, po czym podeszli do sąsiedniego inkubatora. Obchód trwał jeszcze czterdzieści pięć minut; po jego zakończeniu grupa opuściła oddział intensywnej terapii noworodków i ruszyła do najbliższej windy.

Po chwili na korytarz wybiegła wyraźnie wzburzona pielęgniarka i zaczęła przyzywać Harringtona. W tej samej chwili z głośników popłynęło ogłoszenie o zatrzymaniu akcji serca u któregoś z pacjentów na oddziale dopiero co opuszczonym przez doktora i jego studentów.

– To bliźnięta Nieves! – krzyknęła pielęgniarka.

Harrington natychmiast wbiegł z powrotem na oddział intensywnej terapii noworodków. Jednak jego wysiłki na nic się nie zdały. Po pięćdziesięciu minutach zaniechano rozpaczliwych prób reanimacji. Bliźnięta zostały uznane za zmarłe.

Od pół roku Schubert czuł się w klinice jak w urzędzie ziemskim. Oprócz własnych przyjmował pacjentki podsyłane mu przez innych lekarzy, a także przez niektóre firmy ubezpieczeniowe. Przed trzema laty odbył dwutygodniową praktykę w nowojorskim szpitalu Mount Sinai. Półtora roku później opublikował na ten temat pracę, która zyskała spore uznanie.

Pracę ułatwi Schubertowi wydany w 1998 roku raport Specjalnej Stanowej Komisji do spraw Życia i Prawa. Wśród jego wniosków znalazł się i taki, by specjaliści od leczenia bezpłodności wstrzymywali się od stosowania technik powodujących ciąże mnogie, a gdyby to nie poskutkowało, lekarze powinni informować pacjentki o celowości usunięcia jednego lub większej liczby „nadprogramowych" płodów.

Schubert nie ograniczał się do prowadzenia selekcji płodów; w jego klinice dokonywano też aborcji między szóstym a dwudziestym czwartym tygodniem ciąży – wykonywanie zabiegu w późniejszym okresie było prawnie zabronione. Schubert specjalizował się w usuwaniu ciąży między trzynastym a dwudziestym czwartym tygodniem. Większość lekarzy unikała tego typu zabiegów, bo były skomplikowane i dość nieprzyjemne. Dla Schuberta zaś stanowiły główne źródło dochodów.

Tego ranka, o dziesiątej, do kliniki przyjechała Alyssa Cutrone z mężem. Była w dwudziestym tygodniu ciąży. W tym trudnym dla siebie momencie liczyła na to, że lekarz otoczy ją szczególną opieką. Jednak w poczekalni oprócz niej było już kilka innych, wyraźnie zdenerwowanych pacjentek, Rejestratorka wręczyła Alyssie formularze do wypełnienia, a potem pobrano jej próbki krwi i moczu. Jeszcze krótkie spotkanie z psychologiem, po czym rozpoczęło się czekanie.

Wreszcie kilka minut po jedenastej Alyssa została zaprowadzona do szatni, gdzie przebrała się w koszulę. Następnie skierowano ją do gabinetu zabiegowego. W oczach laika, takiego jak Alyssa, wyglądał jak mała sala operacyjna z silną lampą u góry, wyposażonym w strzemiona stołem zabiegowym, ustawionym na środku, przenośnym ultrasonografem i szafkami ze stali nierdzewnej. Po chwili zjawił się doktor Schubert z szerokim uśmiechem na twarzy, wybitnie niestosownym w tej sytuacji. Towarzyszyła mu pielęgniarka.

Poprosił Alyssę, by położyła się na stole. Mimo że blat był owinięty ligniną, kobieta poczuła pod plecami chłód i zadygotała. Pielęgniarka przysunęła ultrasonograf i przykryła brzuch Alyssy sterylnymi ręcznikami.

– Jak zapewne wytłumaczyła ci pani psycholog – powiedział Schubert – najpierw zrobimy ultrasonografie, a potem zastrzyk.

– Właściwie to nic mi nie wytłumaczyła.

– No to ja ci powiem – ciągnął lekarz. – Jak zapewne pamiętasz, płód, którym się zajmiemy, położony jest w dolnej części macicy. To ten z zespołem Downa.

Alyssa skinęła głową i zamknęła oczy. Zwróciła uwagę na to, że doktor Schubert bardzo się stara, by mówić „płód", a nie „dziecko". Nie chciała go jednak poprawiać. W tej chwili pragnęła tylko, by już było po wszystkim.