Изменить стиль страницы

Byłam szczęśliwa.

Boleśnie zapiekły mnie policzki.

Ocknęłam się. Sala szpitalna. Sufit z sześcioma plafonami. Siostra przykładała mi coś do twarzy. Ręcznik zmoczony w gorącej wodzie. Zapach spirytusu. Ślad po ukłuciu w zgięciu ręki.

Bezszelestnie wszedł jakiś pułkownik. Siostra i ręcznik znikły.

Skrzypnęło krzesło. I but.

– Jak się czujecie?

Zamknęłam oczy. Przyjemniej było oglądać świat sercem.

– Możecie mówić?

– O czym? – wyartykułowałam z trudem. – O tym, że boicie się utonąć? Już dwa razy tonęliście, prawda?

– Skąd to wiecie? – Uśmiechnął się niepewnie.

– Pierwszy raz na Uralu. Popłynęliście z trzema chłopcami, pozostaliście w tyle, a koło mostu wpadliście w wir wodny. Uratował was jakiś żołnierz. Ciągnął was za rękę i powtarzał: „Trzymaj się, dupku żołędny, trzymaj się, dupku żołędny…” A drugi raz topiliście się w Morzu Czarnym. Daliście nurka z mola. I popłynęliście do brzegu, jak zwykle. Nigdy nie wypływaliście w morze, od brzegu. Ale w ślad za wami skoczył bezdomny pies, ulubieniec plażowiczów. Poczuł, że boicie się utonąć, i szczekając, popłynął obok, starał się pomóc. Wpadliście w panikę. Zaczęliście młócić wodę rękami, ostro ruszyliście do brzegu. Pies szczekał i płynął obok. Paraliżował was strach. Byliście przekonani, że pies chce was utopić. Zaczęliście się krztusić. Widzieliście swoją rodzinę – żonę w leżaku i córkę z piłką. Były całkiem blisko. Przełykaliście słoną wodę, puszczaliście bańki powietrza. I nagle dotknęliście nogami dna. Stanęliście. Ciężko dysząc i kaszląc, wrzasnęliście na psa: „Won, draniu!” I chlapaliście na niego wodą. Pies wyszedł na brzeg, otrząsnął się i pobiegł do straganu, gdzie jednoręki Aszot piekł szaszłyki. A wyście stali po pas w wodzie i pluli.

Zdrętwiał. W zielonkawoszarych oczach zagościło przerażenie. Przełknął ślinę. Zaczerpnął powietrza. I wypuścił je.

– Powinniście…

– Co?

– Coś zjeść.

I szybko wyszedł.

Po raz pierwszy przypomniałam sobie o jedzeniu. W celi i w szpitalu podsuwali mi miski z czymś szarobrązowym. Ale nie jadłam. Przywykłam jeść tylko owoce i warzywa. Chleba nie jadłam od czterdziestego trzeciego roku.

Chleb – to pastwienie się nad ziarnem. Co może być gorszego od chleba? Tylko mięso. Chyba po raz pierwszy od tych dwóch tygodni zachciało mi się jeść. Zawołałam pielęgniarkę.

– Nie mogę jeść kaszy i chleba. Ale zjadłabym niezmielonego ziarna. Macie takie?

Wyszła w milczeniu, żeby zameldować pułkownikowi. Przez ceglaną warstwę ścian widziałam, jak ten, zgarbiony i ponury, podnosi słuchawkę w swoim gabinecie.

– Ziarna? No… to dajcie, skoro prosi. Co? Dajcie jej owsa.

Przynieśli mi miskę owsa.

Leżałam i żułam.

Potem spałam.

W nocy przyszedł do mnie pułkownik. Przymknął za sobą drzwi, przysiadł na brzeżku pryczy.

– Nie przedstawiłem się wtedy – powiedział cicho.

– To nie jest konieczne. Nazywacie się Wiktor Nikołajewicz Łapicki.

– Rozumiem, rozumiem… – Machnął ręką. – Wszystko o mnie wiecie. I… o wszystkich z pewnością.

Patrzyłam na niego. Rozpiął kołnierzyk munduru, spazmatycznie westchnął i wyszeptał:

– Nie bójcie się, tu nie ma podsłuchu. Możecie… możecie powiedzieć: aresztują mnie czy nie?

– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze.

Zamilkł, potem zerknął w bok i szybko wyszeptał:

– Już osiem dni nie spałem. Osiem! Nie mogę zasnąć. Po środkach nasennych zasypiam na godzinę i zrywam się jak oparzony. Idą ogromne zmiany, rozpoczęły się aresztowania. Zamykają wszystkich, którzy pracowali z Berią i Abakumowem. A kto z nimi nie pracował? Wy też z nim pracowaliście.

– Ja pracowałam dla nas.

– Dwóch moich przyjaciół z wydziału trzeciego aresztowano. Maslennikow odebrał sobie życie. Maslennikow! Rozumiecie? Chruszczowowska miotła wciąż zamiata… Tak…

Milczałam. Moje serce wiedziało, czego on chce. Spocił się:

– Przeżyłem dwie czystki – w trzydziestym siódmym i w czterdziestym ósmym. Cudem ocalałem, nie wpadłem w tryby. Po prostu nie mam sił na jeszcze jedną. Wiecie, nie spałem osiem dni. Osiem!

– Mówiliście już.

– Tak, tak.

– Czego ode mnie chcecie?

– Ja… chcę… wiem… – jesteście prawdziwym wywiadowcą. Prawdziwym agentem. Czyim – nie wiem. Może Amerykanów. Ale prawdziwym, rzeczywistym wywiadowcą! Nie jak ci lipni, których setkami produkują nasi śledczy, żeby zamknąć dochodzenie. Proponuję wam umowę: ja was stąd wywiozę, a wy mi pomożecie wyjechać za granicę.

– Zgadzam się – odparłam szybko.

Był zdziwiony. Otarł pot z czoła i zaczął szeptać:

– Nie, zrozumcie, to nie jest żadna tania prowokacja i nie… nie bredzenie niewyspanego czekisty. Ja to proponuję serio.

– Rozumiem. Przecież powiedziałam, że się zgadzam.

Łapicki spojrzał badawczo. W jego rozgorączkowanych oczach pojawiło się zrozumienie.

– Byłem pewien! – wyszeptał z zachwytem. – Nie wiem… Nie rozumiem… dlaczego, ale byłem pewien!

Spojrzałam w sufit.

– Ja też byłam pewna, że stąd wyjdę.

I to była prawda.

Pułkownik Łapicki wyprowadził mnie z izolatki śledczej w Lefortowie 18 sierpnia 1953 roku.

Padał drobny deszcz. Służbowym samochodem pułkownika dojechaliśmy do Dworca Kazańskiego; tam zostawił go już na zawsze. Potem wsiedliśmy do podmiejskiego pociągu i pojechaliśmy do wsi Bykowo. Tam na daczy krewnych siostry Jus mieszkali Szro i Zu.

Przywitali mnie z wielką radością, ale nie jak zmarłą i cudem zmartwychwstałą: ich serca wiedziały, że żyję.

Udusiliśmy pułkownika Łapickiego i przez dwie doby oddawaliśmy się obcowaniu serc. Moje stęsknione serce szalało. Piłam i piłam swoich braci. Do utraty tchu.

Zakopawszy nocą trupa Łapickiego, rano opuściliśmy Moskwę.

Trzy dni później w Krasnojarsku na dworcu czekali na nas Aub, Nom i Re. Wszystkich przywróciliśmy do życia razem z Adr w piwnicy Wielkiego Domu.

Tak znalazłam się na Syberii.

W ciemny grudniowy poranek moje serce dwukrotnie drgnęło z bólu: w dalekiej Moskwie rozstrzelano Ha i Adr. Maszyny z mięsa na zawsze zatrzymały ich gorące i silne serca.

A my nie mogliśmy temu zapobiec.

Minęło sześć lat.

Wróciłam do Moskwy.

Trzech braci zmarło śmiercią naturalną. Umarła też stara Jus. Światłość Pierwotna połyskująca w nich przyoblekła się w inne ciała, które dopiero co pojawiły się na ziemi. Naszym zadaniem było je ponownie odnaleźć.

Obóz wydobywający LÓD rozwiązano. Profesorów, którzy uzasadniali doniosłość badań „tunguskiego fenomenu lodowego”, pośmiertnie nazwano pseudouczonymi, tajny projekt „Lód” został zlikwidowany. Zlikwidowano też „szaraszkę”, w której wyrabiano lodowe młoty.

Niemniej jednak bractwo rosło w siłę. Zapasów lodu, wydobytego jeszcze w czasach stalinowskich, wystarczało na wszystko. W 1959 roku z wdzięcznością myśleliśmy o zekach obozu nr 312/500. Swoimi kilofami stworzyli niezbędną lodową bazę. Całe metry sześcienne lodu spały w lodówkach i podziemnych magazynach, czekając na swoją chwilę. Część lodu wyjeżdżała za granicę starymi kanałami MGB. Z reszty robiliśmy lodowe młoty.

Używaliśmy ich rzadko, bo zawęziło się pole poszukiwań NASZYCH. Miało teraz zasięg lokalny. Obecnie, bez wsparcia MGB, szukaliśmy swoich ostrożnie, starannie przygotowując się do opukiwania. Główny teren naszych poszukiwań stanowiły dworce, kina, restauracje, sale koncertowe i sklepy. Śledziliśmy blondynów o niebieskich oczach, uprowadzaliśmy i ostukiwaliśmy. Ale nie wiedzieć czemu najwięcej mieliśmy szczęścia w bibliotekach. Tam zawsze siedziały tysiące maszyn z mięsa i w milczeniu oddawały się zbiorowemu szaleństwu: uważnie kartkowały papier pokryty literami. Dawało im to szczególne, nieporównywalne z niczym zadowolenie. Grube, wytarte książki były napisane przez dawno zmarłe maszyny z mięsa, których portrety dumnie spoglądały ze ścian bibliotek. Książek były miliony. Nieprzerwanie je rozmnażano, podtrzymując zbiorowy obłęd, żeby miliony trupów z nabożeństwem pochylały się nad kartkami martwego papieru. Po lekturze stawali się jeszcze bardziej martwi. Ale pośród tych odrętwiałych figur byli też nasi. W ogromnej Bibliotece imienia Lenina znaleźliśmy ośmioro. W Bibliotece Literatury Obcojęzycznej – troje. W Historycznej – czworo naszych.