Изменить стиль страницы

Przeleżałam tydzień w więziennym szpitalu.

W sali znajdowało się jeszcze sześć kobiet. Dwie po torturach, cztery z zapaleniem płuc. Bezustannie rozmawiały o krewnych, jedzeniu i lekarstwach.

Leczono mnie, smarując mi nogi i pośladki śmierdzącą maścią.

Lekarze i pielęgniarki praktycznie nie rozmawiali z chorymi.

Patrzyłam przez okno i na kobiety. Wiedziałam o nich wszystko. Nie interesowały mnie.

Wspominałam NASZYCH.

I ich SERCA.

Kiedy wstałam, poprowadzono mnie na przesłuchanie.

Gabinet był ten sam, ale śledczy nowy. Iwan Samsonowicz Szeredienko. Przystojny, zadbany trzydziestopięciolatek o pięknej twarzy. Najbardziej na świecie bał się: snów o białej wieży i śmierci na zawał serca podczas służby. Bardzo lubił: polowanie, jajecznicę na słoninie i córkę Annuszkę.

– Warwaro Fiedotowna, wasi poprzedni śledczy byli łajdakami. Już zostali aresztowani – oświadczył.

– Nieprawda – odparłam. – Fiedotow je teraz obiad w bufecie na Łubiance, a Riewzin idzie ulicą.

Spojrzał na mnie uważnie.

– Warwaro Fiedotowna, porozmawiajmy jak czekista z czekistą.

– Nigdy nie byłam czekistą. Po prostu nosiłam wasz mundur.

– Nie mówcie bzdur. Pracowaliście z podpułkownikiem Korobowem…

– Pracowałam nie z nim, tylko z jego sercem. Zna ono teraz już wszystkie dwadzieścia trzy słowa.

– Jeździliście w delegację z polecenia ministra GB, odwiedzaliście obóz nr 312/500, gdzie wydobywa się…

– Lód zesłany nam przez Kosmos, by zbudzić żywych.

– Naczelnik obozu, major Siemiczastnych, został aresztowany i obciążył w zeznaniach pułkownika Iwanowa, was i waszego męża. We troje wymusiliście fałszywe zeznania na lejtnancie Wołoszynie, żeby ukryć prawdziwe sprawki Abakumowa i Włodzimirskiego. To było potrzebne, by…

– By obóz kontynuował wydobycie Boskiego Lodu, na który czekają tysiące naszych braci i sióstr na całym świecie. Z tego lodu powstaną tysiące lodowych młotów, które uderzą w tysiące piersi, a wówczas tysiące serc przebudzą się i przemówią. A kiedy będzie nas dwadzieścia trzy tysiące, nasze serca dwadzieścia trzy razy wypowiedzą dwadzieścia trzy słowa i przemienimy się w Wieczne i Pierwotne Promienie Światłości. A wasz martwy świat się rozsypie. I nie zostanie z niego NIC.

Przyjrzał się mi uważnie. Nacisnął klawisz dzwonka. Wszedł konwojent.

– Wyprowadzić – powiedział śledczy Szeredienko.

Przebadał mnie psychiatra – malutki, okrąglutki, miał gruby nos i kobiece dłonie. Wielu rzeczy się bał: dzieci, kotów, rozmów o polityce, sopli lodu, kierownictwa, nawet starych kapeluszy, które „coś uparcie sugerują”. A naprawdę lubił tylko: grać w tryktraka, spać i pisać donosy.

Miękkim babskim głosem prosił mnie, abym wyciągnęła przed siebie ręce, patrzyła na jego młoteczek, liczyła do dwudziestu i odpowiadała na głupawe pytania. Potem postukał mnie po kolanach i podniósł słuchawkę czarnego telefonu.

– Towarzyszu Szeredienko, mówi Juriewicz. Jest zupełnie zdrowa.

Po tym Szeredienko zaczął ze mną rozmawiać inaczej:

– Korobowa, dwa pytania: dlaczego nie odbywaliście z waszym mężem stosunków płciowych? I coście z mężem tak często robili na daczy generała Włodzimirskiego?

– Mnie i Adr nie były potrzebne stosunki płciowe. Mamy sercowe. Na daczy Ha oddawaliśmy się kontaktom sercowym.

– Dość tych wygłupów! – Uderzył dłonią w stół. – Kiedy was i męża zwerbował Włodzimirski? Co mieliście robić?

– Budzić braci i siostry.

– Budzić? – zapytał złowieszczo. – Znaczy, nie chcesz po dobroci. W porządku. Zaraz cię obudzimy.

Podniósł słuchawkę.

– Sawieljew, dawaj owoce-warzywa.

Pojawili się konwojenci. Wyprowadzili mnie na podwórze. Szeredienko szedł za nami.

Na podwórzu stały samochody. Grzało słońce.

Podprowadzili mnie do ciemnozielonej furgonetki z napisem „Świeże owoce i warzywa”. Wsiadłam z konwojentami na tył furgonetki, Szeredienko do szoferki z kierowcą. Furgonetka ruszyła. W środku było ciemno, światło przenikało tylko przez szczeliny.

Jechaliśmy dość krótko. Zatrzymaliśmy się. Drzwi otwarto, konwojenci wyprowadzili mnie. I od razu poprowadzili schodami do piwnicy. Szeredienko szedł za nami.

Podeszliśmy do metalowych drzwi z wizjerem, konwojent zastukał. Drzwi się otwarły. Powiało zimnem. Czekał na nas wąsaty strażnik w kożuchu do ziemi. Odwrócił się i poszedł. Poprowadzili mnie za nim. Otworzył jeszcze jedne drzwi, wepchnęli mnie do niewielkiej kwadratowej, zupełnie pustej celi. Drzwi trzasnęły, zgrzytnęła zasuwa. I Szeredienko powiedział przez drzwi:

– Jak zmądrzejesz, to zastukaj.

Celę oświetlała przyćmiona lampa. Jedna ze ścian była metalowa. Pokrywał ją biały nalot szronu.

Usiadłam w kącie.

W metalowej ścianie coś cicho buczało. I ledwo dosłyszalnie się przelewało.

Zrozumiałam, że to lodówka.

Zamknęłam oczy.

Chłód narastał powoli. Nie opierałam się.

Jeśli czerwone żmije chłosty pełzały po powierzchni mego ciała, zimno przenikało do środka. Zabierało moje ciało po kawałku: nogi, ramiona, plecy. Ostatnie poddały się ręce i koniuszki palców.

Zostało tylko serce. Biło powoli.

Czułam je jak ostatni bastion.

Bardzo chciałam zapaść w długi, biały sen. Ale coś mi przeszkadzało. Nie mogłam zasnąć. Śniłam na jawie. Mój sercowy wzrok wyostrzył się. Widziałam korytarz piwnicy z przechadzającym się konwojentem. W innych lodówkach siedziało jeszcze ośmioro ludzi. Było im bardzo źle. Bo opierali się zimnu. Dwoje z nich bez przerwy wyło. Troje podskakiwało resztkami sił. Pozostali leżeli na podłodze w embrionalnych pozycjach.

Czas przestał istnieć.

Był tylko chłód. Wokół mojego serca.

Czasem drzwi się otwierały i wąsaty konwojent o coś pytał. Otwierałam oczy, patrzyłam na niego. I znów zamykałam.

Raz postawił przy mnie kubek wrzątku. I położył kawałek chleba. Z kubka unosiła się para. Z czasem przestała się unosić.

Więźniowie w celach zmieniali się: maszyny z mięsa nie wytrzymywały zimna. Przyznawali się do wszystkiego, czego żądali od nich śledczy. Wynoszono ich z cel jak mrożone kurczaki.

Do lodówek zaganiano nowych, ci podskakiwali i wyli.

Moje serce biło równo. Istniało samo przez się. Ale żeby się nie zatrzymać, potrzebna mu była praca.

Więc pomagałam mu pracować.

Nieprzerwanie patrzyłam sercem we wszystkie strony: szron, ściana, korytarz, cele, ściany, szczury na śmietniku, ulica, trolejbus, maszyny z mięsa jadące do pracy i z pracy, kieszonkowiec, wyciągający staruszce portmonetkę, pijak, przewracający się na chodniku, chuligani w bramie z gitarą, pożar w fabryce żelazek, posiedzenie komitetu partyjnego instytutu transportu, akty płciowe w żeńskim akademiku, zmiażdżony przez tramwaj pies, nowożeńcy, wychodzący z urzędu stanu cywilnego, kolejka po makaron, mecz piłki nożnej, spacerująca po parku młodzież, chirurg, zszywający ciepłą skórę, kradzież na straganie spożywczym, stado gołębi, konduktor, jedzący kanapkę z kiełbasą, inwalidzi na dworcu, ulica, żelazna ściana, szron.

Ze wszystkich stron otaczało mnie miasto.

Miasto maszyn z mięsa.

W tym martwym kłębowisku niczym czerwone węgielki płonęły serca NASZYCH:

Ha.

Adr.

Szro.

Zu.

Mir.

Pa.

Umi.

Wszyscy, którzy zostali w Moskwie. Widziałam ich. Rozmawiałam z nimi. O Królestwie Światłości.

Wszedł Szeredienko.

Mówił i krzyczał. Tupał obcasami po zamarzniętej podłodze. Trząsł papierami. Zapluwał się. A ja patrzyłam na jego martwe serce. Pracowało jak pompa. Przetaczało martwą krew. Która poruszała martwe ciało śledczego Szeredienki.

Zamknęłam oczy. A on zniknął.

Potem znów zobaczyłam NASZYCH. Ich serca świeciły. I płynęły wokół mnie. Było ich coraz więcej. Dosięgałam wciąż nowych i nowych, całkiem dalekich. I w końcu ujrzałam serca WSZYSTKICH NASZYCH na tej mrocznej planecie. Moja kwadratowa lodówka szybowała w przestrzeni. A wokół niczym konstelacja płynęły serca. Było ich tylko czterysta pięćdziesiąt dziewięć. Tak mało! Za to one świeciły dla mnie i mówiły ze mną w NASZYM języku.