– Głupi świr ze mnie, co? Ale chcę coś z tym zrobić Maws. Znowu mnie poniosło dziś rano i śmiertelnie ją wystraszyłem. Nie mogę znieść myśli, że ją krzywdzę. Nawet podczas napadu szału wiem, co wyczyniam. No więc wiem, ale nie mogę zapanować nad wściekłością. Przesłania wszystko inne. Oślepia mnie.
Ścisnął ją mocno za rękę.
– Pomóż mi, Maws. Jesteś jedyną osobą, której posłucham, wiesz o tym.
– Michael był taki sam. I Garry jest taki. Bardzo przypominasz mi Michaela: to samo słyszałam nieraz od niego. Radzę ci, porozmawiaj z Carol i wyjaśnij jej, jak to z tobą jest. To forma nienawiści do samego siebie. Nie czujesz się dla niej dość dobry, prawda?
Pokiwał głową, zadowolony, że go zrozumiała, że mógł się przed nią wyżalić, nie czując się przy tym głupkiem, choć nie bardzo w smak mu było, co mówiła.
– Musisz uwierzyć, że jesteś jej wart. Znajdź w sobie siłę, żeby powstrzymywać się od robienia scen o byle co. Rozumiesz, o czym mówię, Ben? Musisz się pilnować, żeby swoim zachowaniem nie unieszczęśliwiać Carol, a przez to i siebie. Okazuj jej szacunek i uznaj jej prawo do kontaktów z innymi ludźmi. Ona cię kocha, Ben, chyba to widzisz, prawda? Na pewno cię kocha, skoro pomimo tylu numerów, które jej wyciąłeś, nadal jest przy tobie.
– Masz rację, Maws – odparł.
Wyraźnie się rozluźnił, jakby zdjęto z jego barków ciężar zmartwień całego świata.
– Odtąd będę zostawiał ten pieprzony paralizator w samochodzie – dodał. – Będę brał głęboki oddech i powtarzał sobie, że ją kocham i nie mogę jej krzywdzić.
– O to chodzi, Ben. Mówisz do rzeczy. Jeszcze herbaty?
Potrząsnął głową.
– Nie, Maws. Muszę wracać. Chcę ją gdzieś zabrać na kilka godzin przed dzisiejszą uroczystością…
– A co się dzisiaj dzieje?
Na jego twarzy znowu pojawił się uśmiech.
– Niedługo się dowiesz. – Podniósł się z krzesła i uścisnął ją przez stół. – Dziękuję, ciociu Mauro. Ulżyło mi.
– Wszystko będzie dobrze, Ben, tylko musisz panować nad swoim temperamentem. Niech ci się przydaje w robocie ale rodziny nie tykaj. A Carol jest teraz twoją rodziną. Pamiętaj o tym.
Kiwnął głową.
Kiedy wyszedł, Maurę ogarnął smutek. Miała zepsuty dzień. Benny jest pomyleńcem, wszyscy to wiedzą. W ułamku sekundy potrafi przejść od żywiołowej wesołości do nieokiełznanej wściekłości. Jakie przekleństwo dotknęło jej rodzinę, skąd tylu narwańców wśród Ryanów? W głębi duszy winiła za to matkę. Czy gdyby żyło jej własne dziecko, też byłoby takie? Odrzuciła tę myśl – ona, Maura, nie dopuściłaby do tego. Janine i Sarah dorobiły się takich synów, bo miały obsesję na ich punkcie. Za to ani jedna, ani druga nie miała nigdy czasu dla swojej córki. To nie żadne przekleństwo, tylko grzechy matek, pomyślała Maura i westchnęła, znowu ogarnięta smutkiem.
Po chwili rozchmurzyła się na myśl o Bennym na warsztatach kontrolowania agresji. Wyobraziła sobie nagłówki w gazetach: „Uczestnik warsztatów kontrolowania agresji skleja oczy instruktorowi i atakuje go paralizatorem”.
W rzeczywistości wcale nie było to zabawne, ale nie mogła powstrzymać chichotu.
Ładując zmywarkę, zastanawiała się, jak będzie wyglądało dalej jej życie. Skończyła pięćdziesiąt lat, była otoczona przez rodzinę oszołomów, których kochała, ale nie miała dzieci, które byłyby prawdziwą radością.
Zamknęła na chwilę oczy, znowu dopadło ją poczucie osamotnienia. Najlepiej będzie, jeśli wywikła się z interesów i zacznie używać życia, dopóki nie jest za późno. To było jedyne rozsądne wyjście. Jeśli nie zrobi tego teraz, nie zrobi nigdy. Poświęcała się dla rodziny, ile mogła, i nadszedł wreszcie czas, by zadbać o siebie.
Oczami wyobraźni ujrzała Terry’ego uśmiechającego się do niej i poczuła ukłucie bólu. Otrząsnęła się z tego i wyszła z domu.
Już w samochodzie zaczęła się zastanawiać, dokąd do cholery ma jechać. Nie po raz pierwszy jechała donikąd. Od jakiegoś czasu regularnie się to powtarzało.
Pewne było tylko, że w końcu wyląduje przy grobie Michaela. Nawet kiedy postanawiała, że nie pojedzie na cmentarz, i tak właśnie tam kończyła się jej wyprawa. Tęskniła za nim i przy jego grobie odzyskiwała pewność siebie. Dlaczego tak się działo, nie wiedziała – nie żył przecież od tak dawna.
A jednak jej pomagał.
Sheila i Sarah przyglądały się szalejącym na dworze dzieciom. Śmiały się z wyczynów najmłodszego i jedynej dziewczynki, z którą chłopcy obchodzili się niezwykle szarmancko.
– Sarah, jedzenie wygląda wspaniale.
Staruszka wzruszyła ramionami.
– To wszystko ulubione rzeczy Maury. Pamiętam, jak chętnie mi pomagała, kiedy była małą dziewczynką. Była dobrym dzieckiem.
– Wszystkie dzieci są dobre.
Sarah uśmiechnęła się.
– Nie wszystkie. Garry był diabłem od pierwszego dnia, od pierwszego oddechu. Przez całe życie doprowadzał mnie do obłędu, on i jego niesamowita pomysłowość. Omal nie zabił kiedyś mojego Benny’ego.
Przez parę minut siedziała w ciszy, a potem dodała smutno:
– I tak go zabili, więc może byłoby lepiej, gdyby to się stało wtedy. Torturowali go, wiedziałaś o tym? Mój Benny. Mój chłopczyk. Miał bolesną, straszną śmierć.
Obydwie się wzdrygnęły. Głowę Benny’ego znaleziono na Hampstead Heath. Na twarzy Sarah pojawiły się łzy i Sheila delikatnie objęła ją ramieniem.
– Nie rozpamiętuj tego.
Ale Sarah wyczuła w jej głosie lęk.
– Tak tylko wspominam, jak to w moim wieku. Michael miałby teraz grubo ponad sześćdziesiątkę. Czasem z trudnością uzmysławiam sobie, jaka jestem stara. Michael miałby dokładnie sześćdziesiąt pięć lat. Możesz to sobie wyobrazić?
– Mam nadzieję, że moje dzieci dożyją starości.
– Też tego chciałam, ale tak się nie stało. Przynajmniej w ich przypadku. – Uśmiechnęła się. – Zresztą Michael nie potrafiłby znieść życia emeryta.
Roześmiały się i ponury nastrój minął.
– Za to Lee był dobrym chłopcem. Po prostu ulega braciom, zawsze tak było. Pamiętaj o tym, Sheila, kiedy będziesz na niego zła.
Poszła zrobić sobie kolejną filiżankę herbaty.
Sheila bacznie obserwowała dzieci. Była wyczulona na złe cechy Ryanów, zdecydowana tępić je w zarodku u własnych dzieci. Przysięgła sobie, że ona nie złoży do grobu żadnego z nich.
Godzinę później dom był pełen gości i wszyscy czekali tylko na przybycie jubilatki. Carla wyglądała fantastycznie, była dziś niesamowicie odszykowana. Każdy jej mówił, że wspaniale wygląda, więc chodziła napuszona jak paw.
Gdy Benny i jego dziewczyna prawili komplementy Carli, Sheila zerknęła w lustro i zdała sobie sprawę, do jakiego stopnia sama się zaniedbała. Wprawiło ją to w przygnębienie. Kiedyś wyglądała atrakcyjnie i Lee ją adorował. Wiedziała, że nadal ją kocha, ale od śmierci Terry’ego i Janine w ich związku pojawiła się jakaś skaza.
Zobaczyła, że Roy całuje córkę, i pomyślała o nim z sympatią. Kojarzył jej się ostatnio z wielkim pluszowym misiem. Uszło z niego życie, jakby wraz ze śmiercią żony w nim też coś obumarło.
Pomachała Marge i Dennisowi, gdy wchodzili do pokoju. Marge miała na sobie ciepły płaszcz z wielbłądziej wełny, no i ten porażający makijaż na twarzy. W tym momencie mąż wyszeptał jej w ucho:
– O czym myślisz, Sheila?
Odwróciła się do niego i pocałowała go spontanicznie, zobaczyła na twarzy Lee miłe zaskoczenie i radość. Chciała powiedzieć, że bardzo go kocha, i przeprosić za swoją oziębłość. Ale zanim zdążyła otworzyć usta, do pokoju wszedł nieznany jej mężczyzna. Był dobrze ubrany i przystojny. Sarah Ryan bardzo ciepło go witała i Sheila domyśliła się, że to Tommy Rifkind, konkubent Maury, jak się teraz zwykło mówić o kochanku. Wyglądał wspaniale, to prawda, ale była zaskoczona, że wzbudził w niej tak silne emocje. Jakby serce miało jej wyskoczyć z piersi. Gdy patrzyła, jak Carla mizdrząc się, zmierza w jego kierunku, poczuła chęć, żeby wymknąć się do domu, przebrać się i powrócić szczupła i piękna jak niegdyś. Bardzo chciała, żeby ten mężczyzna zwrócił na nią uwagę.