Изменить стиль страницы

– Z tą tylko małą różnicą, że ja nie umarłem.

– Nie bądź taki.

– Jaki? No słucham, jaki?

– Jesteś wściekły.

Graham na chwilę przymknął oczy.

– Halo.

– Nie jestem wściekły, Molly. Zrobisz jak zechcesz. Zadzwonię, jak już tu skończę.

– Mógłbyś przyjechać tutaj.

– Nie sądzę.

– Dlaczego nie? Miejsca jest pod dostatkiem. Mamamma by…

– Molly, oni mnie nie lubią i sama wiesz dlaczego. Ilekroć na mnie patrzą, przypomina im się…

– To cios poniżej pasa, a zresztą nieprawda. Graham był już mocno zmęczony.

– Więc dobrze. To zasrańcy i rzygać mi się chce na ich widok… teraz lepiej?

– Nie mów tak.

– Oni chcą tylko chłopca. Kto wie, ciebie też może lubią, choć nie sądzę, żeby kiedykolwiek się nad tym zastanawiali. A że chcą chłopca, więc przy okazji przyjmą i ciebie. Natomiast mnie nie chcą, ale mam to gdzieś. Bo ja chcę ciebie. Na Florydzie. I Willy'ego, jak już się znudzi kucykiem.

– Prześpij się, od razu poczujesz się lepiej.

– Wątpię. Słuchaj, zadzwonię do ciebie, jak tu się wszystko wyjaśni.

– Oczywiście. – Odłożyła słuchawkę.

– Do kurwy nędzy! – zaklął Graham. – Do kurwy nędzy!

Crawford wsunął głowę zza drzwi.

– Czy się przesłyszałem, czy powiedziałeś „do kurwy nędzy"?

– Nie przesłyszałeś się.

– No, uszy do góry. Dzwonił Aynesworth. Ma coś dla ciebie. Mówi, że powinniśmy się tam zjawić, ma trochę informacji od miejscowych.

51

Kiedy stawili się wśród czarnych ruin, gdzie niegdyś stał dom Dolarhydea, Aynesworth starannie napełniał nowe puszki próbkami popiołu.

Usmarowany sadzą, miał pod uchem świeży nabrzmiewający pęcherz. W piwnicy pracował tymczasem agent Janowitz z sekcji materiałów wybuchowych.

Na podjeździe jakiś tyczkowaty facet kręcił się koło zakurzonego oldsmobila. Zaczepił Crawforda i Grahama, kiedy przechodzili przez podwórko.

– Czy pan Crawford?

– Tak.

– Nazywam się Robert L Dulaney. Jestem koronerem w tym okręgu. – Podał im swoją wizytówkę, z nadrukiem: „Głosujcie na Roberta L. Dulaneya".

Crawford czekał.

– Pański człowiek ma jakieś dowody, które powinien mi przekazać. A tymczasem każe mi czekać już ponad godzinę.

– Przepraszam za kłopot, panie Dulaney. Działał zgodnie z moimi instrukcjami. Zechce pan poczekać w swoim wozie, a ja wszystko załatwię.

Dulaney ruszył za nimi. Crawford odwrócił się.

– Wybaczy pan, panie Dulaney. Proszę zaczekać w samochodzie.

Aynesworth uśmiechnął się szeroko, pokazując białe zęby na tle czarnej twarzy. Od świtu przesiewał popioły.

– Jako szefowi sekcji sprawiło mi to niezwykłą przyjemność…

– że facet tańczył, jak mu zagrałeś, wiadomo.

– Cicho tam w szeregach, Indianinie Janowitz! Przynieś no tu interesujące nas przedmioty. – Rzucił mu kluczyki do samochodu.

Z bagażnika wozu FBI Janowitz wyciągnął długie tekturowe pudło. Do jego dna była przymocowana drutem dubeltówka z wypaloną kolbą i poskręcanymi przez żar lufami. W drugim, mniejszym pudle znajdował się sczerniały pistolet.

– Pistolet wyszedł z tego lepiej – rzekł Aynesworth. – Ci z balistyki może go do czegoś dopasują. No, Janowitz, dawaj, co tam masz.

Aynesworth odebrał od kolegi trzy plastikowe torebki.

– To przód i środek, Graham. – Aynesworth spoważniał na chwilę. To był rytuał myśliwych, niczym natarcie czoła Grahama krwią. – Ja cię kręcę, musiało tu być nieliche przedstawienie. – Wsunął Grahamowi torebki do ręki.

Jedna zawierała dwunastocentymetrowy fragment zwęglonej kości udowej i kawałek stawu biodrowego. Druga – naręczny zegarek. W trzecim była szczęka.

Czarna i spękana, zawierała ledwie połowę zębów, ale wśród nich znajdował się ten wyszczerbiony, nie do podrobienia boczny siekacz.

Graham uznał, że powinien wreszcie coś powiedzieć.

– Dzięki. Wielkie dzięki.

Zakręciło mu się w głowie. Potrzebował odpoczynku.

– … to muzealny okaz – mówił Aynesworth. – Ale musimy to oddać temu bubkowi, prawda, Jack?

– Niestety. Ale u koronera w St Louis pracuje paru zawodowców. Przyjadą tu i zrobią porządne odlewy. Dla nas.

Crawford i pozostali otoczyli koronera przy samochodzie.

Graham wolał zostać sam na sam z domem. Słuchał zawodzenia wiatru w kominach. Miał nadzieję, że Bloom przyjedzie tu, jak wyzdrowieje. Pewnie tak.

Graham chciał się dowiedzieć czegoś na temat Dolarhyde'a. Chciał wiedzieć, co tu właściwie zaszło, co spowodowało narodziny smoka. Ale na razie miał wszystkiego dosyć.

Drozd przysiadł na czubku komina i zagwizdał.

Graham odgwizdał do niego.

Wracał do domu.

52

Graham uśmiechnął się, czując, jak potężny odrzutowiec unosi go wysoko, z dala od St Louis. Samolot skręcił pod słońce, na południe, a wreszcie na wschód, w kierunku domu.

Molly i Willy będą na niego czekali.

– Nie licytujmy się, kto czego żałuje. Spotkam się z tobą w Marathon, dzieciaku – powiedziała mu przez telefon.

Miał nadzieję, że z biegiem czasu zachowa w pamięci tylko kilka przyjemnych wspomnień… satysfakcję z oglądania prawdziwych zawodowców oddanych swej pracy. Przypuszczał, że coś takiego można znaleźć wszędzie, jeżeli ma się odpowiednią wiedzę na temat tego, co się obserwuje.

Zarozumialstwem byłoby dziękować Lloydowi Bowmanowi i Beverly Katz, więc powiedział im tylko przez telefon, że cieszy się, że znów mógł z nimi współpracować.

Niepokoiła go trochę jedna rzecz: uczucie, jakiego doznał, gdy Crawford wrócił w Chicago od telefonu i powiedział „Gateway".

Prawdopodobnie nigdy dotąd nie ogarnęła go tak ogromna, najdziksza radość. Ale nie była to miła świadomość, że najszczęśliwszy dzień swego życia przeżył w tej dusznej sali przysięgłych w Chicago. Kiedy wiedział już wszystko, zanim się jeszcze dowiedział.

Nie powiedział Lloydowi Bowmanowi, co wtedy czuł. Nie musiał.

– Wiesz, kiedy Pitagoras sformułował wreszcie swe twierdzenie, złożył w ofierze Muzie sto wołów – rzekł Bowman. – Trudno o coś bardziej rozkosznego, prawda? Nie odpowiadaj… przyjemność zostaje na dłużej, jeśli jej nie trwonisz na gadaniu.

Im bardziej Graham zbliżał się do domu i Molly, tym bardziej rosła jego niecierpliwość. W Miami musiał wyjść na płytę lotniska, by przesiąść się do „Cioci Luli" – wysłużonego DC-3, który latał do Marathon.

Lubił samoloty DC-3. Dziś lubił wszystko.

Ciocię Lilię skonstruowano, kiedy Graham miał zaledwie pięć lat, i jej skrzydła pokrywała zawsze warstwa oleju, którym pryskały silniki. Miał do niej wielkie zaufanie. Podbiegł do niej niczym do samolotu, który wylądował na polanie w środku dżungli, żeby go uratować.

Światła Islamorady zbliżały się do niego pod skrzydłem. Graham dostrzegł białe grzywacze od strony Atlantyku. Kilka minut później wylądował w Marathon.

Czuł się podobnie jak wtedy, gdy przybył tu po raz pierwszy. Wówczas także przyleciał na pokładzie Cioci Luli, a i później często zaglądał na lotnisko o zmierzchu, by przyglądać się jej, jak ląduje powoli i statecznie, wysuwając podwozie, błyskając ogniem z dysz wylotowych i bezpiecznie wioząc pasażerów siedzących za oświetlonymi oknami.

Lubił też obserwować starty, ale gdy leciwy samolot zataczał wielki łuk na północ, czuł się dziwnie samotny i pusty, a w powietrzu wyczuwał gorzki smak pożegnań. Nauczył się więc, że należy oglądać jedynie przyloty i powitania.

To było jeszcze przed Molly.

Samolot jęknął po raz ostatni i osiadł na płycie lotniska. Graham zobaczył Molly i Willy'ego; stali za płotem, w blasku reflektorów.

Willy stał twardo przed matką. Będzie tak stał, dopóki Graham do nich nie dołączy. Dopiero wtedy pokręci się tu i tam, oglądając wszystko, co go interesuje. Graham lubił go za to.

Molly była tego samego wzrostu, co Graham – metr siedemdziesiąt pięć. Publiczny pocałunek na tym samym poziomie dostarcza przyjemnej podniety, prawdopodobnie dlatego, że pocałunki na tym samym poziomie wymienia się zazwyczaj w łóżku.