Изменить стиль страницы

– Jak Lewis?

– Lewis nie nosi wąsów.

– Aha – mruknął Springfield. – Czy sięgał wzrostem licznika? A może zadzierał głowę?

– Dosięgał… chyba.

– Czy rozpoznałby go pan, gdyby go pan jeszcze raz zobaczył?

– Nie.

– W jakim był wieku?

– Stary nie był. Nie wiem.

– Widział pan z nim psa Leedsów?

– Nie.

– Znakomicie, panie Parsons, widzę teraz, że się pomyliłem – powiedział Springfield. – Bardzo nam pan pomógł. Jeżeli pan pozwoli, to przyślę tutaj naszego rysownika, który siądzie tu sobie przy stole i pan mu pomoże sporządzić portret tego faceta. To na pewno nie był Lewis.

– Nie chcę, żeby moje nazwisko trafiło do gazet.

– Nie trafi.

Parsons wyszedł za nimi na zewnątrz.

– Wspaniale pan utrzymuje ten ogródek, panie Parsons – pochwalił Springfield. – Powinien wygrać jakąś nagrodę.

Parsons nie odpowiedział. Twarz mu poczerwieniała, oczy zaszły łzami. Stał tak w luźnych spodenkach i sandałach, patrząc na nich, ale chyba dobrze nie widząc. Kiedy wyszli, chwycił za widły i zaczął grzebać w ziemi, na oślep rzucając mierzwę na kwiaty i trawę.

Springfield sprawdził ostatnie wiadomości przez radio w samochodzie. Żadna że służb komunalnych nie wysyłała pracowników w ten rejon na dzień przed morderstwem. Springfield przekazał opis od Parsonsa i wydał rozporządzenie dla rysownika.

– Powiedzcie mu, żeby narysował najpierw słup z licznikiem, a dopiero potem przeszedł do rzeczy. Będzie musiał trochę świadka rozluźnić.

– Nasz artysta nie przepada za wizytami domowymi – poinformował Springfield Grahama, manewrując służbowym fordem w ruchu ulicznym. – Lubi, kiedy jego pracy przyglądają się sekretarki, świadek stoi na jednej nodze, a reszta zagląda mu przez ramię. Komisariat nie jest najlepszym miejscem na przesłuchiwanie osoby, której raczej nie należy wystraszyć. Jak będziemy już mieli rysunek, to obejdziemy z nim całe sąsiedztwo.

Chyba zwietrzyliśmy trop, Will. Na razie bardzo słaby, ale zawsze to już coś, nie? Ale przycisnęliśmy tego starucha. Mamy materiał, teraz musimy coś z nim zrobić.

– Jeżeli ten facet z alejki jest tym, którego szukamy, to są to, jak dotąd, nasze najlepsze informacje. – Graham odczuwał niesmak.

– Racja. A to oznacza, że facet nie wysiada ot tak sobie z autobusu i nie idzie w kierunku, który wskaże mu jego kutas. Działa planowo. Zatrzymuje się w mieście na noc. Wie, dokąd idzie, dzień lub dwa naprzód. Ma jakiś pomysł.

Ogląda miejsce, zabija domowych ulubieńców, a potem rodzinę. A to dopiero pasztet. – Springfield przerwał. – Ale to już twoja działka, nie?

– Tak, z pewnością. Jeżeli już ma być czyjaś, to z pewnością moja.

– Wiem, że widziałeś już niejedną taką sprawę. Pytałem cię wcześniej o tego Lectera i zauważyłem, że niezbyt chcesz mówić, ale muszę z tobą o tym pogadać.

– W porządku.

– W sumie zabił dziewięciu ludzi, prawda?

– O tylu wiemy. Dwóch nie umarło.

– Co się z nimi stało?

– Jeden jest podłączony do respiratora w szpitalu w Baltimore. Drugi przebywa w prywatnym szpitalu psychiatrycznym w Denver.

– Czemu to robił, na czym polegało jego szaleństwo?

Graham spojrzał przez okno na ludzi na chodniku. Jego głos brzmiał obco, jakby dyktował list.

– Robił to, bo lubił. Nadal lubi. Nie jest szalony w taki sposób, w jaki zwykle wyobrażamy sobie szaleństwo. Popełniał okrutne czyny, bo znajdował w tym przyjemność. Ale jak chce, to funkcjonuje normalnie.

– Jak to nazwali psycholodzy? Co z nim było nie tak?

– Nazwali go socjopatą, bo nic innego nie mogli wymyślić. Ma on niektóre cechy charakterystyczne dla socjopaty. Na przykład nie odczuwa żalu ani winy. Od początku objawiał najgorsze instynkty… jako dziecko męczył zwierzęta.

Springfield przytaknął.

– Ale na tym kończą się wspólne cechy – ciągnął Graham. – Nie był wykolejeńcem i nie zadarł z prawem. Nie dbał o rzeczy błahe, jak większość socjopatów. Nie jest niewrażliwy. Nie wiedzą, jak go nazwać. Jego encefalogramy wykazują pewne odchylenia, ale niewiele można z nich wyczytać.

– A ty jakbyś go nazwał?

Graham zawahał się.

– Tak sam dla siebie, jak go nazywasz?

– To potwór. Gdy myślę o nim, to mam przed oczami te godne współczucia stworzenia, które czasami rodzą się w szpitalach. Karmią takie coś, trzymają w cieple, ale nie podłączają do aparatury i to coś umiera. Z głową Lectera jest podobnie, ale on sam na zewnątrz wygląda normalnie i niczym się nie zdradza.

– Mam kilku kolegów po fachu w Baltimore. Pytałem ich, jak wykryłeś Lectera. Odpowiedzieli, że nie wiedzą. Jak to zrobiłeś? Jaka była pierwsza wskazówka, pierwsze odczucie?

– Zwykły zbieg okoliczności. Szósty człowiek został zabity w swojej pracowni. Trzymał tam wszystkie narzędzia stolarskie i wyposażenie myśliwskie. Został uwiązany do półki, na której wisiały narzędzia, i dosłownie rozdarty, pocięty, pokłuty i naszpikowany strzałami. Rany mi coś przypominały. Nie mogłem odgadnąć, co.

– I musiałeś czekać na następne zabójstwa?

– Tak, Lecter był rzeczywiście napalony. Trzech następnych załatwił w ciągu dziewięciu dni. Ale ten szósty miał na udzie dwie stare blizny. Patolog sprawdził w lokalnym szpitalu i dowiedział się, że pięć lat wcześniej spadł on z ambony na drzewie podczas polowania z łukiem i strzała wbiła mu się w nogę.

W karcie wpisany był miejscowy chirurg, ale to Lecter udzielał mu pierwszej pomocy… miał dyżur w pogotowiu. Jego nazwisko widniało na wpisie. Minęło sporo czasu od wypadku, ale pomyślałem sobie, że Lecter może pamiętać, czy nic go w tej sprawie nie uderzyło, więc poszedłem do jego gabinetu. Błądziliśmy wtedy po omacku.

Udzielał prywatnych porad psychiatrycznych. Miał przyjemnie urządzone biuro. Antyki. Mówił, że niewiele pamięta, że rannego przyniósł któryś z jego kolegów myśliwych i tyle.

Coś mi jednak nie dawało spokoju. Myślałem, że chodzi o coś, co Lecter powiedział, albo coś w jego biurze. Rozważaliśmy z Crawfordem każdy drobiazg. Chciałem pobuszować trochę po jego gabinecie, lecz nie mieliśmy podstaw do wydania nakazu rewizji. Nie mogliśmy z niczym wystąpić. Poszedłem więc do niego ponownie.

Była niedziela, przyjmował pacjentów. Budynek zionął pustką, z wyjątkiem kilku ludzi w jego poczekalni. Od razu mnie zauważył. Rozmawialiśmy i on uprzejmie próbował mi pomóc, aż nagle spojrzałem na półkę nad jego głową na bardzo stare medyczne książki. I wiedziałem, że to on.

Kiedy spojrzałem znowu na niego, może zmienił mi się wyraz twarzy, nie mam pojęcia. Wiedziałem, że odgadł, że ja wiem. Nie domyślałem się jednak przyczyny. Nie ufałem instynktowi. Potrzebowałem skupienia. Wymamrotałem coś i wyszedłem do hallu. Wisiał tam aparat telefoniczny. Nie chciałem go spłoszyć, dopóki nie nabiorę pewności. Łączyłem się właśnie z telefonistką w komisariacie, kiedy zaszedł mnie od tyłu w skarpetkach. Wyszedł przez drzwi dla personelu. Nie słyszałem kroków. Poczułem dopiero jego oddech, a potem… nastąpiła reszta.

– Ale skąd wiedziałeś?

– Chyba dopiero tydzień później, w szpitalu, w końcu się domyśliłem. Był to Ranny człowiek, ilustracja, której używano w dawniejszych książkach medycznych, takich jakie miał Lecter. Ukazuje ona różne rodzaje ran bitewnych umieszczonych na jednej rycinie. Widziałem ją kiedyś na kursie prowadzonym przez patologa na Uniwersytecie Jerzego Waszyngtona. Pozycja szóstej ofiary pasowała niemal jak ulał do Rannego człowieka.

– Ranny człowiek, mówisz? To wszystko, co miałeś?

– No, tak. Czysty przypadek, że to zobaczyłem. Po prostu szczęście.

– Rzeczywiście.

– Jak mi nie wierzysz, to po kiego chuja mnie pytasz?

– Nic nie słyszałem.

– No i dobrze. Nie chciałem tego powiedzieć. Ale tak to naprawdę było.

– W porządku, dziękuję, że mi powiedziałeś. Warto wiedzieć takie rzeczy.

Opis człowieka z alejki dostarczony przez Parsonsa i wiadomość o kocie i psie wskazywały na prawdopodobną metodę postępowania zabójcy: obserwował teren w przebraniu pracownika elektrowni i odczuwał potrzebę skrzywdzenia najpierw zwierzątek, zanim zabije rodzinę.