Wykręcił numer Willa Grahama.
– Will? Bądź za dziesięć minut przed hotelem, pojedziemy na małą przejażdżkę.
O siódmej czterdzieści pięć rano Springfield zaparkował przy końcu alejki. Przeszli z Grahamem noga w nogę koleinami wyżłobionymi przez furgonetkę. Tak wcześnie, a słońce już prażyło.
– Musisz sobie sprawić kapelusz – zauważył Springfield. Jego panama przesłaniała mu oczy.
Siatkę na tyłach posiadłości Leedsów oplatało wino. Zatrzymali się przy słupie z licznikiem.
– Jeżeli podszedł z tej strony, to widział cały tył domu – zauważył Springfield.
Minęło zaledwie pięć dni, a już posiadłość Leedsów była zaniedbana. Trawnik rósł nierówno i przez źdźbła przebił się dziki czosnek. Na podwórze opadły małe gałązki. Graham miał ochotę je podnieść. Dom wydawał się uśpiony, drewniana ściana werandy odbijała długie pasiaste i cętkowane poranne cienie drzew. Stojąc tak że Springfieldem w alejce wyobrażał sobie, jak morderca zagląda w tylne okno i otwiera drzwi na werandę. Teraz, w słońcu, cała rekonstrukcja tego, którędy zabójca wszedł do domu, wydała mu się dziwnie nierealna. Patrzył na dziecięcą huśtawkę poruszaną lekką bryzą.
– Ten wygląda mi na Parsonsa – odezwał się Springfield.
H. G. Parsons zaczął dzień wcześnie, kopiąc grządki w ogródku na tyłach domu. Dzieliły ich tylko dwa podwórka. Springfield i Graham podeszli do tylnej furtki Parsonsa i zatrzymali się koło kubłów na śmieci. Przykrywki przymocowano do płotu łańcuchami.
Springfield zmierzył wysokość licznika taśmą.
Znał notatki o wszystkich sąsiadach Leedsów. O Parsonsie dowiedział się, że odszedł z poczty na wcześniejszą emeryturę na wyraźne życzenie swojego zwierzchnika. Określił on Parsonsa jako „niezwykle roztrzepanego".
W notatkach Springfielda znalazło się miejsce i dla plotek. Sąsiedzi donosili, iż żona Parsonsa przedłużała swoje pobyty u siostry w Macon, jak tylko mogła, a jego syn już do niego nawet nie dzwonił.
– Panie Parsons, panie Parsons! – zawołał Springfield.
Parsons oparł motykę o dom i podszedł do płotu. Miał na nogach sandały i białe skarpety. Czubki skarpet ubrudziły się ziemią i trawą. Twarz miał różową i błyszczącą.
Sklerotyk, pomyślał Graham. Zażył już tabletkę.
– Słucham.
– Panie Parsons, czy możemy z panem chwilę porozmawiać? Mamy nadzieję, że nam pan pomoże – powiedział Springfield.
– Panowie z elektrowni?
– Nie, nazywam się Buddy Springfield i jestem z policji.
– A, więc chodzi o morderstwo. Byłem z żoną, w Macon, tak jak powiedziałem oficerowi…
– Wiem, panie Parsons. Chcieliśmy zapytać o pana licznik. Czy…
– Jeżeli ten… pracownik nakłamał na mnie, to…
– Nie, nie. Panie Parsons, czy ktoś obcy w zeszłym tygodniu odczytywał pana licznik?
– Nie.
– Jest pan pewien? Ale powiedział pan Hoytowi Lewisowi, że ktoś już tu wcześniej był.
– Tak jest. I najwyższy czas. Śledzę tę historię i komisarz do spraw publicznych dostanie ode mnie wyczerpujący raport.
– Tak, oni z pewnością się tym zajmą. Kto odczytywał licznik?
– Żaden nieznajomy, to ktoś z elektrowni.
– A skąd pan wie?
– No bo wyglądał na takiego.
– Co miał na sobie?
– To, co oni wszyscy chyba noszą. A co? No, brązowe ubranie i czapkę.
– Widział pan jego twarz?
– Nie przypominam sobie. Wyglądałem właśnie przez okno w kuchni, gdy go zobaczyłem. Chciałem z nim porozmawiać, ale musiałem narzucić szlafrok i kiedy wyszedłem z domu, już go nie było.
– Przyjechał furgonetką?
– Nie przypominam sobie. Ale o co chodzi? Czemu o to pytacie?
– Sprawdzamy każdego, kto pojawił się w sąsiedztwie w zeszłym tygodniu. To bardzo ważne, panie Parsons. proszę spróbować sobie przypomnieć.
– A więc jednak chodzi o morderstwo. Jeszcze nikogo nie przymknęliście, co?
– Nie.
– Wczoraj wieczorem obserwowałem ulicę i dopiero po piętnastu minutach pojawił się samochód policyjny. To straszne, co stało się u Leedsów. Moja żona omal nie dostała ataku. Ciekawe, czy ktoś kupi ich dom. Widziałem, że go już Murzyni oglądają. Parę razy musiałem poważnie pomówić z Leedsem na temat jego dzieci, ale poza tym byli w porządku. No i oczywiście nie chciał słuchać co do tego trawnika. Wydział rolnictwa wydał takie znakomite broszury o tępieniu zbędnych traw. W końcu wrzucałem mu je do skrzynki. Proszę mi wierzyć, jak on kosił, to można się było udusić od tego dzikiego czosnku.
– Panie Parsons, kiedy dokładnie widział pan tego faceta w alejce? – zapytał Springfield.
– Nie jestem pewny, muszę pomyśleć.
– O jakiej porze dnia? Rano? W południe? Wieczorem?
– Znam pory dnia, nie musi mi pan ich wymieniać. Może po południu. Nie pamiętam.
Springfield pomasował kark.
– Bardzo mi przykro, panie Parsons, ale musi pan sobie przypomnieć. Wejdźmy do pana do kuchni i pan nam dokładnie pokaże, skąd pan go widział.
– Czy mogę zobaczyć dokumenty? Obu panów.
W domu cisza, wypolerowane meble i zatęchłe powietrze. Schludnie i porządnie. Desperackie wysiłki starzejącej się pary, której życie wymyka się z rąk.
Graham żałował, że wszedł do środka. Był pewien, że w szufladach leżą wypolerowane srebra z resztkami żółtka między zębami widelców.
Dość tego, przemaglujmy tego pierdołę.
Okno nad zlewem wychodziło prosto na ogród.
– Tutaj. Zadowoleni? – rzekł Parsons. – Wszystko widać, możecie się przekonać. Nie rozmawiałem z nim i nie pamiętam, jak wyglądał. Jeśli to już wszystko, to przepraszam, bo mam jeszcze dużo roboty.
Graham odezwał się po raz pierwszy.
– Powiedział pan, że musiał pan narzucić szlafrok i po pana powrocie już go nie było. Był pan rozebrany?
– Tak.
– W samo południe? Źle się pan czuł?
– To moja prywatna sprawa, co ja tu robię. Jeżeli mi się podoba, to mogę chodzić w stroju kangura. Lepiej szukajcie zabójcy. Może przyszliście się tu ochłodzić?
– Rozumiem, że jest pan już na emeryturze, panie Parsons, i niecodziennie się pan ubiera. Przyzna pan, że czasami nie wkłada pan ubrania.
Parsonsowi aż żyły nabrzmiały w skroniach.
– To, że jestem na emeryturze, nie znaczy, że nie ubieram się codziennie i się nie krzątam. Spociłem się tylko i wszedłem do środka, żeby wziąć prysznic. Pracowałem. Mierzwiłem, i do popołudnia zrobiłem dzienną normę, wy byście tyle za dzień nie zrobili.
– Co pan robił?
– Mierzwiłem.
– W jaki dzień tygodnia pan mierzwił?
– W czwartek. To było w zeszły czwartek. Dostarczono mi mierzwę rankiem, całą kopę, i już… i już po południu wszystko rozrzuciłem. Spytajcie się u ogrodnika, ile tego było.
– I zgrzał się pan, wszedł do środka i wziął prysznic. Co pan robił w kuchni?
– Przyrządzałem sobie herbatę z lodem.
– Więc wyciągał pan lód? Ale lodówka stoi tam, daleko od okna.
Parsons, zbity z tropu, patrzył to na okno, to na lodówkę. Oczy mu zmętniały, jak u ryb na targu pod koniec dnia. Nagle rozbłysły z radości. Poszedł do szafki pod zlewem.
– Stałem tutaj i wyciągałem sacharynę, kiedy go zobaczyłem. Właśnie tak, to wszystko. A teraz, jeżeli już panowie skończyli wtykać nos w…
– Wydaje mi się, że on widział Hoyta Lewisa – wpadł mu w słowo Graham. – Na pewno – przytaknął Sprmgfield.
– To nie był Hoyt Lewis. To nie był on. – Oczy Parsonsa zaczęły łzawić.
– Skąd pan wie? – jątrzył Springfield. – To chyba był Hoyt Lewis, a pan myślał…
– Lewis jest aż brązowy od słońca. Ma rozczochrane tłuste włosy i baczki jak dzięcioł. – Parsons mówił podniesionym głosem i w takim tempie, że trudno go było zrozumieć. – Stąd wiem. Oczywiście, że to nie był Lewis. Ten facet był blady i miał jasne włosy. Odwrócił się, żeby zapisać coś w zeszycie, i zobaczyłem z tyłu pod czapką. Blondyn. Włosy równo przycięte na karku w kancik.
Springfield stał nieporuszony. Gdy się odezwał, w jego głosie wciąż brzmiało niedowierzanie.
– A jego twarz?
– Nie wiem. Chyba miał wąsy.