Изменить стиль страницы

Dozorca wpuścił go ponownie na oddział specjalny.

Lecter siedział przy stole, zatopiony w myślach. Graham przypuszczał, że większość czasu spędził nad zdjęciami.

– Jaki to wstydliwy chłoptaś, Will. Chciałbym go poznać… Czy przyszło ci na myśl, że chyba jest ułomny? Albo myśli, że jest ułomny?

– Te lustra.

– Tak. Zauważ, że tłucze wszystkie lustra w domu, nie tylko po to, żeby zdobyć potrzebne odłamki. Nie używa ich tylko do zadawania ran. Tak je ustawia, żeby się w nich przeglądać. W ich oczach… pani Jacobi i… jak się nazywała ta druga?

– Pani Leeds.

– Właśnie.

– To ciekawe – powiedział Graham.

– Wcale nie ciekawe. Już na to wpadłeś.

– Tak, rozważałem to.

– Przyszedłeś tutaj, żeby sobie na mnie popatrzeć. Zwęszyć stary trop, co? Czemu siebie nie obwąchasz?

– Chcę usłyszeć twoją opinię.

– Nic nie mogę powiedzieć tak od ręki.

– Jak coś będziesz miał, to chciałbym to usłyszeć.

– Mogę zatrzymać akta?

– Jeszcze nie wiem.

– Dlaczego brakuje opisów terenu? Mamy frontalne ujęcia domów, plany pięter, rysunki pokoi, w których miały miejsce wypadki, ale brak informacji o terenie. Jak wyglądały podwórka?

– Olbrzymie, ogrodzone, nieco żywopłotu. Czemu pytasz?

– Ponieważ, mój drogi Willu, jeżeli ten pielgrzym odczuwa taką jedność z księżycem, to na pewno lubi wychodzić na dwór i patrzeć na niego. Zanim jeszcze się oporządzi, rozumiesz? Widziałeś krew w świetle księżyca, Will? Wydaje się całkiem czarna. Oczywiście zachowuje charakterystyczny odblask. Gdybyś był, powiedzmy, nagi, do takich zabiegów przydałoby się trochę prywatności, prawda? Trzeba się przecież liczyć z sąsiadami.

– Myślisz, że ogród może wchodzić w grę przy wyborze ofiar?

– O tak. Będzie ich jeszcze trochę, oj będzie. Pozwól mi zatrzymać te akta, Will. Przestudiuję je. Jak będziesz miał więcej danych, to mi przyślij. Możesz do mnie dzwonić. Czasami, kiedy dzwoni mój adwokat, przynoszą mi telefon do celi. Dawniej podłączali go do głośnika, ale wszyscy słuchali. Może dałbyś mi swój numer domowy?

– Nie.

– Czy wiesz, dlaczego mnie złapałeś, Will?

– Do widzenia, doktorze Lecter. Możesz zostawić dla mnie wiadomość pod numerem, który znajdziesz w aktach.

– Czy wiesz, dlaczego mnie złapałeś?

Graham zniknął z pola widzenia Lectera i szedł spiesznie do dalekich stalowych drzwi.

– Złapałeś mnie dlatego, że JESTEŚMY DOKŁADNIE

TACY SAMI! – usłyszał w chwili, gdy stalowe drzwi zamykały się za nim.

Był pozbawiony czucia i pragnął nadal pozostać w tym stanie. Szedł że spuszczoną głową, nie odzywając się do nikogo i słysząc głuche tętno swojej krwi niczym łopot skrzydeł. Jakże blisko na dwór. To przecież tylko budynek; Lectera odgradzało od wolności zaledwie pięć par drzwi. Wychodził z dziwacznym poczuciem, że Lecter podąża za nim. Na zewnątrz zatrzymał się przed bramą i rozejrzał, upewniając się, że jest sam.

Z samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy wysunął się obiektyw aparatu i Freddy Lounds złapał znakomity profil Grahama na tle wejścia, nad którym wyryto w kamieniu napis: „Szpital Stanowy dla Psychicznie Chorych Kryminalistów".

Okazało się, iż „National Tattler" obciął zdjęcie, zostawiając tylko twarz Grahama i trzy ostatnie słowa.

8

Po wyjściu Grahama doktor Hannibal Lecter leżał na pryczy w przyciemnionej celi. Minęło kilka godzin.

Przez jakiś czas czuł tylko tkaniny; splot poszewki pod rękami założonymi pod głowę, gładki materiał otaczający policzek.

Potem czuł zapachy i pozwalał umysłowi snuć domysły na ich temat. Niektóre rzeczywiste, niektóre nie. Do rur wlewali chlor – sperma. W hallu roznosili paprykarz na obiad – przepocony mundur. Graham nie dał mu swojego domowego telefonu – gorzki zielony zapach ściętych rzepów i wodorostów.

Lecter usiadł. Graham mógłby zachować się nieco uprzejmiej. Jego myśli nasiąkały ciepłym mosiężnym zapachem elektrycznego zegara.

Zamrugał oczami i uniósł brwi. Zapalił światła i napisał do Chiltona z prośbą o telefon, bo chce zadzwonić do adwokata.

Lecterowi przysługiwało prawo prywatnych rozmów z adwokatem i jak dotąd nie nadużył tego przywileju. Chilton nie pozwalał mu wychodzić do telefonu, więc aparat przynoszono mu do celi.

Dwaj strażnicy przynieśli telefon i przeciągnęli kabel z gniazdka w służbówce. Jeden trzymał klucze, drugi pojemnik z gazem obezwładniającym.

– Proszę stanąć z drugiej strony celi, doktorze Lecter. Twarzą do ściany. Jeżeli odwróci się pan albo podejdzie do bariery przed zgrzytnięciem zamka, dostanie pan gazem po oczach. Zrozumiano?

– Jak najbardziej – odpowiedział Lecter. – Jestem niezmiernie wdzięczny za przyniesienie telefonu.

Wybierał numer przez nylonową siatkę. Informacja w Chicago podała mu telefon Wydziału Psychiatrii Uniwersytetu Chicago i biura doktora Alana Blooma. Połączył się z centralą wydziałową.

– Chciałbym prosić z doktorem Alanem Bloomem.

– Nie jestem pewna, czy jest dzisiaj, ale połączę pana.

– Chwileczkę, powinienem pamiętać nazwisko jego sekretarki, ale jak na złość wyleciało mi z głowy.

– Linda King. Proszę poczekać.

– Dziękuję.

Telefon zadzwonił osiem razy, zanim podniesiono słuchawkę.

– Sekretariat, słucham.

– Cześć, to ty Linda?

– Linda nie pracuje w soboty. Doktor Lecter właśnie na to liczył.

– Może będzie mi pani mogła pomóc. Mówi Bob Greer z wydawnictwa Blaine and Edwards. Doktor Bloom prosił mnie, żebym wysłał książkę Overholsera The Psychiatrist and the Law do Willa Grahama i Linda miała mi przesłać adres i telefon, ale jakoś zapomniała.

– Ja jestem asystentką, Linda będzie w po…

– Muszę wysłać to ekspresem federalnym, który odchodzi za pięć minut, a nie chciałbym zawracać tym głowy doktorowi Bloomowi w domu, tym bardziej, że zlecił to Lindzie i mogłaby mieć nieprzyjemności. Zawsze trzyma adresy w takim obrotowym notesie na biurku. Zatańczę na pani weselu, jeśli mi go pani odczyta.

– Nie ma tu takiego notesu.

– A może jest taki płaski z ruchomą rączką na boku?

– Jest.

– Bądź aniołem i weź za tę rączkę, a już ci nie będę przeszkadzał.

– Jakie to było nazwisko?

– Graham. Will Graham.

– W porządku, jego numer domowy: 305 JL 5 7002.

– Ale ja mam mu to wysłać.

– Nie ma tu jego domowego adresu.

– A jaki jest?

– Do FBI, róg Dziesiątej i Pennsylvania, Waszyngton. Och, jest też skrytka pocztowa: 3080, Marathon, Floryda.

– To wystarczy, jesteś aniołem.

– Ależ proszę bardzo.

Lecter poczuł się o wiele lepiej. Jeszcze mu zrobi niespodziankę i zadzwoni albo, jak będzie podskakiwał, to zamówi dla niego szpitalny pojemnik na odchody po operacji brzucha, najlepiej z doręczeniem do domu, tak tylko, żeby przywołać w pamięci stare czasy.

9

Siedemset mil na południowy zachód, w bufecie Laboratorium Filmowego Gateway w St Louis, Francis Dolarhyde czekał na hamburgera. Zakąski wystawione na gorącej ladzie wyglądały nieświeżo. Stał przy kasie i popijał kawę z papierowego kubka.

Młoda ruda kobieta w roboczym fartuchu weszła do bufetu i oglądała słodycze w automacie. Kilkakrotnie rzuciła okiem na stojącego tyłem Francisa Dolarhyde'a i przygryzła wargi. W końcu podeszła do niego.

– Panie D.?

Dolarhyde odwrócił się. Zawsze nosił czerwone gogle poza ciemnią. Kobieta patrzyła prosto w siodełko gogli.

– Usiądź że mną na chwilę. Chcę ci coś powiedzieć.

– A cóż ty mi możesz powiedzieć, Eileen?

– że jest mi naprawdę przykro. Bob po prostu się upił i, no wiesz, tylko się wygłupiał. Nie miał złych zamiarów. Usiądź że mną. Tylko na chwilę. Słyszysz?

– Uhm. – Dolarhyde nigdy nie mówił,,słyszę", bo miał kłopoty z wymawianiem głoski „s".

Usiedli. Kobieta miętosiła serwetkę.