Изменить стиль страницы

– Ale ona mnie nie zostawi – odparł. – Co miał na myśli Clu, mówiąc, że jestem w niebezpieczeństwie? Dlaczego cię uderzył? Co zaszło w barze Zgadnij?

Pokręciła głową.

– Strażnik!

Strażnik otworzył drzwi. Esperanza nie podniosła oczu. Odwróciła się i wyszła, nie oglądając się na Myrona. Przez kilka sekund siedział sam, zbierając myśli. Sprawdził godzinę. Za kwadrans dziesiąta. Mnóstwo czasu, żeby na jedenastą dojechać na Yankee Stadium na spotkanie z Sophie i Jaredem Mayorami. Tuż po tym, jak opuścił pokój, podszedł do niego mężczyzna.

– Pan Bolitar?

– Tak.

– To dla pana.

Nieznajomy wręczył mu kopertę i zniknął, nim Myron ją otworzył. W środku znajdowało się wezwanie do sądu wystawione przez prokuraturę okręgową powiatu Bergen w sprawie przeciwko Esperanzy Diaz. No, no. Esperanza i Hester słusznie nie powiedziały mu niczego. Wsunął wezwanie do kieszeni. Przynajmniej nie musiał już kłamać.

17

Myron zachował się tak, jak powinien postąpić każdy grzeczny chłopiec, który wpadł w kłopoty z prawem – zadzwonił do mamy.

– Wezwaniem zajmie się twoja ciotka Clara – powiedziała.

Ciotka Clara nie była rodzoną ciotką Myrona, tylko starą przyjaciółką domu z sąsiedztwa. Podczas świąt Dziesięciu Dni Pokuty nadal szczypała go w policzek, wołając: „Co za panim!”. Myron po trochu liczył na to, że nie zrobi obciachu w obecności sędzi: „Ach, Wysoki Sądzie, co za buźka, co za buźka?”.

– Dobrze – odparł.

– Zadzwonię do niej, a ona do prokuratury. Tymczasem nie mów nic, rozumiesz?

– Tak.

– Zrozumiałeś, Panie Mądraliński? Zrozumiałeś, co mówiłam? Że Hester wie, co robi?

– Tak, mamo, nieważne.

– Tylko bez takich. Wręczyli ci wezwanie. A ponieważ Esperanza nic ci nie powiedziała, nie możesz jej zaszkodzić.

– Rozumiem, mamo.

– To dobrze. Dzwonię do ciotki Clary. Zakończyła rozmowę, a Pan Mądraliński zrobił to samo. Szczerze mówiąc, Yankee Stadium mieścił się w zapuszczonej części niszczejącego Bronksu. To się jednak nie liczyło. Na widok tej słynnej budowli sportowej zawsze milkłeś natychmiast jak w kościele. Nie było rady. Opadał cię i grzebał rój wspomnień. Migały obrazy. Obrazy z dzieciństwa. Mały Myron stał w zatłoczonym pociągu linii 4, trzymając tatę za pozornie wielką dłoń, zadzierał głowę i patrzył na jego łagodną twarz, a całe ciało mrowiło go na myśl o meczu. Kiedy miał pięć lat, jego tata złapał wysoko wybitą piłkę baseballową. Czasem odtwarzał to wspomnienie – łukowaty lot białego przedmiotu ze skóry, tłum stojących ludzi, wyciągniętą nieprawdopodobnie wysoko w górę rękę ojca, radosny plask piłki lądującej w dłoni, ciepło promieniujące z twarzy Ala Bolitara, gdy wręczał cenne trofeum synkowi. Myron zachował tę piłkę do dziś – brązowiała w suterenie rodzinnego domu.

Na swoją dyscyplinę wybrał koszykówkę, w telewizji bodaj najbardziej lubił oglądać amerykański futbol, tenis był grą książąt, golf królów, ale baseball miał w sobie magię. Wspomnieniom z wczesnego dzieciństwa brak ostrości, lecz niemal każdy chłopak pamięta ów pierwszy mecz ligi baseballowej, pierwszy, jaki obejrzał w życiu. Pamięta wynik, kto był miotaczem, kto zdobył duży punkt. Przede wszystkim jednak pamięta swego ojca. Woń jego płynu po goleniu w otoczce baseballowych zapachów świeżo skoszonej trawy, letniego powietrza, hot dogów, prażonej kukurydzy, rozlanego piwa, upchniętej w kieszeni, nadmiernie natłuszczonej rękawicy z wyrobionym rowkiem. Pamięta drużynę przyjezdną, „szczury”, jakie rzucał dla rozgrzewki Petrocellemu Yaz Yastrzemski, kpiny kibiców z telewizyjnych reklam, w których Frank Howard zachwalał Nestle's Quick, i to, w jaki sposób baseballowe tuzy obiegały drugą bazę i wsuwały się głowami do trzeciej. Człowiek pamiętał własne rodzeństwo, prowadzące statystyki i studiujące składy zespołów tak pilnie, jak rabini studiują Talmud, karty baseballowe, które ściskał w ręku, beztroskę i niespieszne tempo letniego popołudnia, mamę bardziej zajętą opalaniem się niż śledzeniem meczu. Pamiętał ojca kupującego proporczyk drużyny przyjezdnej, który wieszał później na ścianie u syna z taką ceremonią, jak w starej hali Boston Garden wciągano na maszt sztandar Celtów. Pamiętał bardzo odprężonych graczy na ławie rezerwowych, z policzkami wypchanymi tym, co żuli. Pamiętał własną, podszytą niekłamanym szacunkiem nienawiść do supergwiazd z drużyny gości, czystą radość z okazji pójścia na stadion Jankesów w Dniu Kija i to, że cenił ów kawałek drewna tak bardzo, jakby pochodził on z szafki samego Honusa Wagnera. Pokażcie mi chłopca, który przed skończeniem siedmiu lat nie marzył, że zostanie wielkim graczem. Dopiero liga młodzików czy podobna udziela marzycielom najwcześniejszej lekcji życia, że świat może rozczarować, a wtedy ich szeregi z wolna się przerzedzają. Pokażcie mi chłopca, który za przyzwoleniem nauczycieli nie chodził do szkoły w baseballówce drużyny młodzików, nie szczycił się nią i ulubioną kartą baseballową wetkniętą od wewnątrz, nie siadał w niej przy stole, nie trzymał na nocnym stoliku przy łóżku. Pokażcie mi chłopca, który nie pamiętałby weekendowych zabaw z ojcem w łapanie piłek lub, co lepsze, wspaniałych letnich wieczorów, kiedy tata po powrocie z pracy zrzucał z siebie robocze ubranie, wkładał koszulkę zawsze ciut za małą, chwytał rękawicę i, nim zgasły ostatnie promienie słońca, szedł na dziedziniec za domem. Pokażcie mi chłopca, który nie patrzył z podziwem, jak daleko ojciec odbija piłkę lub nią rzuca, niezależnie od tego, jak marnym był sportowcem, jak niesprawnym. W tej niezapomnianej chwili tata zmieniał się w oczach Myrona w herosa o niewyobrażalnych możliwościach i sile. Tylko w baseballu tkwiła taka magia.

Nowym właścicielem większościowym drużyny Jankesów była Sophie Mayor. Przed niespełna rokiem zaszokowała świat baseballowy, odkupując wraz z mężem Garym ten klub od długoletniego, niepopularnego właściciela Jankesów, Vincenta Rivertona. Większość kibiców przyklasnęła zmianie. Rivertona, magnata wydawniczego, łączyły z publicznością stosunki miłosnonienawistne (głównie te drugie), a Mayorowie, małżeństwo technonuworyszy, które zbiło fortunę na oprogramowaniu komputerowym, przyrzekli nie wtrącać się w prowadzenie drużyny. Gary Mayor, który wychował się w Bronksie, obiecał powrót do dni Micka Mantle'a i Joego DiMaggio. Kibice byli zachwyceni. Niestety, bardzo szybko zdarzyła się tragedia. Dwa tygodnie przed sfinalizowaniem zakupu Gary zmarł na atak serca. Będąca jeśli nie dominującą, to równorzędną partnerką męża w interesach, Sophie Mayor nie wycofała się z transakcji. Wprawdzie cieszyła się publicznym poparciem i sympatią, lecz prawdziwą liną łączącą ją z publicznością był wrosły w Bronksie Gary. Pochodzącą ze Środkowego Zachodu kobietę, z jej żyłką myśliwską i opinią geniusza matematycznego, podejrzliwi już w łonie matki nowojorczycy uznali za lekko szurniętą.

Wkrótce po przejęciu steru w klubie Sophie mianowała swojego syna Jareda, młodzieńca bez żadnego doświadczenia w baseballu, współdyrektorem naczelnym. Publiczność zmarszczyła brwi. Nowa właścicielka dokonała szybkiej wymiany zawodników, rozbijając system oparty na szkoleniu rodzimych talentów i licząc, że Clu Haid ma przed sobą przynajmniej dwa sezony dobrej gry. Kibice podnieśli krzyk. Sophie nie uległa. Chciała, żeby drużyna z Bronksu od razu walczyła o mistrzostwo. Sposobem na to była wymiana graczy na Clu. Publiczność okazała sceptycyzm. W pierwszym miesiącu gry w drużynie Clu rzucał zadziwiająco dobrze. Ciskał z szybkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a jego rogale trafiały w cel jak zdalnie sterowane rakiety. Z każdym występem grał coraz lepiej i w końcu Jankesi wyszli na prowadzenie. Publiczność się uspokoiła. Przynajmniej na jakiś czas. Myron przestał śledzić rozgrywki, ale mógł sobie wyobrazić, jak odbiła się na rodzinie Mayorów wieść, że Clu się narkotyzuje.

Myrona wprowadzono bezzwłocznie do gabinetu, Sophie i Jared Mayorowie wstali, żeby go powitać. Sophie, przystojna, jak się to popularnie określa, kobieta po pięćdziesiątce, z siwymi zadbanymi włosami, trzymała się prosto, uścisk miała mocny, ramiona śniade, a w błyszczących oczach figlarność i spryt. Jared, młody konserwatysta, z przedziałkiem po prawej stronie, w okularach w drucianej oprawie, granatowej marynarce i muszce w grochy, wyglądał na dwadzieścia pięć lat. Gabinet udekorowany był skąpo, a może tylko tak się prezentował, zdominowany przez wiszącą na ścianie głowę łosia. Notabene martwego. Żywego łosia bardzo trudno jest powiesić na ścianie. Dekoracja, że proszę siadać. Myron próbował nie zrobić żadnej miny. O mało nie wyrwało mu się, w stylu Dudleya Moore'a w Arturze: „Z pewnością nie lubiła pani tego zwierzaka”. No cóż, z wiekiem człowiek dojrzewa. Myron uścisnął Jaredowi rękę i stanął twarzą do Sophie Mayor.