Изменить стиль страницы

– Zatankowanie paliwa zajmie pół godziny. Potem odpłyniemy. Pozwolisz, że spocznę?

– Co się stało, Win?

Win bez słowa usiadł na leżaku, ułożył się wygodnie, podłożył ręce pod głowę i skrzyżował nogi.

– Muszę przyznać, że jak ci odbija, to z klasą – powiedział.

– Wcale mi nie odbiło. Potrzebowałem odpocząć.

– Uhm.

Win odwrócił wzrok i do Myrona raptem dotarło, że zranił jego uczucia. Dziwne, ale chyba prawdziwe. Ten błękitnokrwisty, arystokratyczny socjopata nie zatracił mimo wszystko ludzkich uczuć. Chociaż od czasu studiów byli nierozłączni, to uciekając z Nowego Jorku, Myron nawet do niego nie zadzwonił. A przecież Win nie miał prócz niego nikogo bliskiego.

– Chciałem do ciebie zadzwonić – zaczął niepewnie Myron. Win nie zareagował.

– Wiedziałem jednak, że w razie kłopotów mnie znajdziesz. To prawda. Win odnalazłby igłę w stogu siana.

– Nieważne.

– Więc co się dzieje z Esperanzą?

– Chodzi o Clu Haida.

Haid był pierwszym klientem Myrona, baseballistą u schyłku kariery.

– A co z nim?

– Nie żyje.

Pod Myronem ugięły się nogi. Opadł na leżak.

– Zabity trzema strzałami we własnym mieszkaniu. Myron opuścił głowę.

– Myślałem, że powrócił na właściwą drogę. Win nie odpowiedział.

– A co ma do tego Esperanza?

– W tej chwili – Win spojrzał na zegarek – wedle wszelkiego prawdopodobieństwa aresztują ją za zamordowanie Haida.

– Co takiego?!

Win znów nie odpowiedział. Nie cierpiał się powtarzać.

– Myślą, że go zabiła?

– Jak dobrze, że wakacje nie stępiły twoich zdolności do dedukcji. Win wystawił twarz w stronę słońca.

– Jakie mają dowody?

– Na przykład narzędzie zbrodni. Ślady krwi. Włókna. Masz jakiś olejek ochronny?

– Ale jak…? – Myron utkwił wzrok w nieprzeniknioną jak zwykle twarz przyjaciela. – Zrobiła to?

– Nie mam pojęcia.

– Nie spytałeś?

– Nie chciała ze mną rozmawiać.

– Słucham?

– Z tobą również.

– Nie rozumiem – rzekł Myron. – Esperanza nikogo by nie zabiła.

– Jesteś tego pewien?

Myron przełknął ślinę. Przyszło mu na myśl, że świeże przeżycia pomogą mu lepiej zrozumieć przyjaciela. Win również zabijał. I to często. A ponieważ on sam też niedawno zabił, uznał, że połączy ich dodatkowa więź. Ale nie połączyła. Przeciwnie. Wspólne doświadczenie odsunęło ich od siebie. Win ponownie sprawdził godzinę.

– Może się spakujesz? – zagadnął.

– Nie muszę nic brać.

Win wskazał ręką dom. Stojąca w otwartych drzwiach Teresę patrzyła na nich w milczeniu.

– W takim razie pożegnaj się z Madame Sempiterną i ruszajmy w drogę – powiedział.

2

Ubrana w szlafrok, Teresę czekała oparta o framugę drzwi. Nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, Myron poprzestał na „dziękuję”. Skinęła głową.

– Pojedziesz ze mną? – spytał.

– Nie.

– Nie zostaniesz tu na zawsze.

– Dlaczego?

– Nie masz pojęcia o boksie – rzekł po chwili.

– Wyraźnie czuję – powąchała powietrze – że zanosi się na metaforę sportową.

– Niestety.

– Fe! Trudno.

– Między nami toczy się swoisty pojedynek – zaczął Myron. – Uskakujemy, robimy zwody, nurkujemy, unikamy zwarcia. Ale nie możemy tego robić w nieskończoność. W końcu trzeba będzie zadać cios.

Skrzywiła się.

– Kiepskie skojarzenie.

– Pod wpływem impulsu.

– I nieścisłe – dodała. – A co powiesz na to? Poznaliśmy siłę przeciwnika. Powalił nas na matę. Jakoś zdołaliśmy wstać, lecz nogi wciąż mamy jak z waty, a przed oczami mgłę. Jeszcze jeden cios i będzie po walce. Najlepiej potańczyć, nie dać się trafić i utrzymać dystans.

Trudno zaprzeczyć. Zamilkli.

– Jeśli wpadniesz do Nowego Jorku, zadzwoń, to…

– Dobrze. Znów zamilkli.

– Wiemy, co się stanie – powiedziała Teresę. – Spotkamy się na kilka drinków, zapewne wskoczymy do wyrka, ale nie będzie tak samo. Będziemy skrępowani. Będziemy udawać, że się zeszliśmy, lecz na święta nie wyślemy sobie kartek. Nie jesteśmy kochankami, Myron. Nie jesteśmy nawet przyjaciółmi. Nie wiem, kim właściwie dla siebie jesteśmy, niemniej jestem ci wdzięczna. Zakrakał ptak. Nuciły cicho małe fale. Przy brzegu, w zatrważająco cierpliwej pozie, stał z założonymi rękami Win.

– Powodzenia, Myron.

– Nawzajem.

Na jacht dopłynęli dingi. Myron chwycił rękę, którą podał mu załogant, wsiadł, ruszyli. Stał na pokładzie wsparty o barierkę z drewna tekowego – tekowego! – i patrzył na oddalający się brzeg. Wszystko tutaj było ciemne, kosztowne i z teku.

– Proszę – usłyszał głos Wina i odwrócił się.

Win rzucił mu yoo – hoo – jego ulubiony drink, gazowany czekoladowy koktajl mleczny. Myron uśmiechnął się.

– Nie piłem go od trzech tygodni – powiedział.

– Koniec cierpień. To z pewnością była dla ciebie katorga.

– Zero telewizji i yoo – hoo. Cud, że przeżyłem.

– Właśnie, żyłeś tu prawie jak mnich. – Win obejrzał się na wyspę. – To znaczy, jak mnich, który bzyka co niemiara.

Obaj zwlekali z przejściem do rzeczy.

– Ile zajmie nam powrót? – spytał Myron.

– Osiem godzin jachtem – odparł Win. – W Saint Bart's czeka na nas odrzutowiec. Lot potrwa ze cztery godziny.

Myron skinął głową. Potrząsnął puszką, otworzył ją, pociągnął duży łyk i obrócił się w stronę wody.

– Przepraszam – powiedział.

Win puścił jego przeprosiny mimo uszu. A może go zadowoliły. Jacht przyspieszył. Myron zamknął oczy, wystawiając twarz na pieszczoty wodnego pyłu. Pomyślał przelotnie o Clu Haidzie. Już na pierwszym roku prawa na Harvardzie Clu, który nie ufał agentom sportowym, uważając ich za „gorszych od pedofili”, poprosił go o wynegocjowanie kontraktu. Myron spełnił prośbę kolegi. Spodobało mu się to i niebawem założył agencję RepSport MB.

Clu był uroczym nicponiem. Niepoprawnym wielbicielem wina, kobiet i śpiewu, nie wspominając o mocniejszych używkach, które wpadły mu w ręce, nos czy żyły. Dla tego potężnie zbudowanego rudowłosego, chłopięco przystojnego, niebywale czarującego, niemal staroświeckiego hulaj – duszy nie było nieudanych imprez. Wszyscy go kochali. Nawet Bonnie, jego anielsko cierpliwa żona. Ich pożycie przywodziło na myśl rzuty bumerangiem. Bonnie wyrzucała Clu, on jakiś czas wirował w powietrzu, wracał, a ona go łapała.

Tylekroć wydobywany przez Myrona z kłopotów – zawieszany za narkotyki, zatrzymywany za jazdę w stanie nietrzeźwym itp. – Clu w końcu zwolnił nieco obroty, nabrał ciała i stracił na uroku. Sprowadzony w drodze wymiany do zespołu nowojorskich Yankees, trafił pod ścisły nadzór, otrzymując ostatnią szansę poprawy. Po raz pierwszy w życiu pozostał na odwyku i uczęszczał na spotkania Anonimowych Alkoholików. W latach dziewięćdziesiątych odzyskał szybkość rzutu.

– Chcesz usłyszeć, co się stało? – Win wyrwał Myrona z zamyślenia.

– Nie jestem pewien.

– Tak?

– Poprzednim razem nawaliłem. Nie posłuchałem twoich ostrzeżeń i zginęło przeze mnie wiele osób.

– Myron powstrzymał napływające łzy. – Pojęcia nie masz, jak źle się to skończyło.

– Myron?

Myron obrócił się w stronę przyjaciela. Ich oczy się spotkały.

– Weź się w garść – rzekł Win.

– Nie znoszę, kiedy mi pobłażasz – odparł Myron, wydając z siebie trój dźwięk złożony ze szlochu i chichotów.

– Wolałbyś porcję pustych frazesów? – Win zakręcił trunkiem w szklaneczce i skosztował. – Wybierz któryś z nich i lećmy dalej: życie jest ciężkie; życie jest okrutne; życiem rządzi przypadek; bywa, że dobrzy ludzie są zmuszeni do złego; niewinni czasem giną; tak, Myronie, nawaliłeś, ale tym razem spiszesz się lepiej; nie, Myronie, nie nawaliłeś, to nie była twoja wina; każdy kiedyś się przełamuje, kolej na ciebie… Mam przestać?

– Bardzo proszę.

– No, to zacznijmy od Clu Haida.

Myron skinął głową, łyknął yoo – hoo i opróżnił puszkę.

– Naszemu koleżce ze studiów wszystko szło jak po maśle. Rzucał dobrze. W domu sielanka. Zaliczał testy antynarkotykowe. Z dużym zapasem przestrzegał „godziny policyjnej”. Lecz dwa tygodnie temu wszystko się zmieniło: niespodziewana kontrola dała wynik pozytywny.