Изменить стиль страницы

Zapalono światło. Myron dotknął czoła, poczuł lepkość. Krew. Spojrzał na napastników.

Dwie kobiety?

Nie, przebierańcy. W blond perukach. Jeden nosił wysoki tapir w stylu bywalczyń galerii handlowych z wczesnych lat osiemdziesiątych. Drugi – właściciel miękkiego, żółtego, rozpinanego swetra – miał fryzurę jak Veronica Lake po morderczym ochlaju.

Kiedy Myron zaczął się podnosić, Veronica Lake z kwikiem wymierzył mu szybkiego, mocnego kopniaka w pierś. Myron wydobył z siebie głośne „pluuu” i wylądował na plecach. Odruchowo sięgnął po komórkę, żeby wcisnąć guzik memory, połączyć się z Winem, zagrać na zwłokę.

Ale telefon przepadł.

Podniósł wzrok. Psiakrew! Jego komórkę miał Bywalczyni Galerii. Myron rozejrzał się. Z pokoju widział bar i plecy barmana Pata. Przypomniał sobie o lustrze. Było weneckie! No jasne. Klienci widzieli lustro, a ci po jego drugiej stronie… wszystko. Trudno zwędzić cokolwiek z kasy, gdy się nie wie, kto patrzy ci na ręce.

Wyłożone korkiem ściany tłumiły dźwięki. Podłoga z taniego linoleum. Zapewne łatwiejsza do oczyszczenia. Mimo to Myron dostrzegł na niej plamki krwi. Nie jego, stare i zaschnięte, ale nie do pomylenia z czym innym. Wiadomo, po co je zostawili. Żeby zastraszyć.

Słowem – typowy pokój do spuszczania łomotu. Miało takie wiele lokali. Zwłaszcza areny sportowe.

Obecnie nie aż tyle, co za dawnych dni. Kiedyś przed wyprowadzeniem niesfornego kibica ze stadionu strażnicy zabierali go do pokoju na zapleczu i spuszczali manto. Niczym im to nie groziło. Jaki stadionowy rozrabiaka dochodziłby swego po fakcie? Nie dość że nabuzowany, to najpewniej wywołał bójkę na trybunach. Tak więc ochroniarze dokładali mu na deser kilka sińców. Jak rozpoznać, gdzie je zafasował? Jeśli jednak żołądkował się i groził, że nada sprawę prasie, władze stadionu mogły go oskarżyć o pijaństwo w miejscu publicznym, o napaść i co tylko przyszłoby im do głowy. A ponadto wesprzeć oskarżenie zeznaniami tuzina strażników, podczas gdy niesforny kibic na swoją obronę nie miał świadków.

W związku z czym rezygnował z wniesienia skargi.

Jednakże pokoje do spuszczania łomotu pozostały. I prawdopodobnie tu i ówdzie nadal się przydają.

Veronica Lake zachichotał. Nie był to miły dźwięk.

– Zatańczymy, ślicznoto? – ponowił pytanie.

– Zaczekajmy na wolniejszy numer – odparł Myron. Do pokoju wkroczył trzeci przebieraniec. Rudy, bardzo podobny do Bonnie Franklin z dawnego serialu Któregoś dnia. Podobieństwo to, zaiste niesamowite, było idealnym połączeniem zdecydowania z kokieterią. Z ikrą. Zadziornością.

– A gdzie Schneider? – zażartował Myron, wymieniając drugą postać z tego serialu.

Nie dostał odpowiedzi.

– Wstań, ślicznoto! – rozkazał Veronica Lake.

– Na podłodze jest krew.

– Co?

– Miły akcent, lecz przesadzony, jak sądzicie? Veronica Lake uniósł prawą stopę i pociągnął za obcas.

Obcas, rzec można, odskoczył. Był osłoną, pochwą kryjącą stalowe ostrze, które zalśniło w świetle podczas robiącego wrażenie pokazu wysokich kopnięć rodem ze sztuk walki. Bonnie Franklin i Bywalczyni Galerii zachichotali. Myron powściągnął strach.

– Jesteś świeżym przebierańcem? – spytał, wpatrując się w Veronicę Lake. Veronica przestał kopać.

– Słucham?

– Nie za bardzo szarżujesz z tym sztyletem w obcasie? Kiepski żart, lecz czego się nie robi, by zyskać na czasie.

Veronica spojrzał na Bywalczynię Galerii, ten na Bonnie Franklin, a potem znienacka zrobił zakos nogą i błysnęła stal. Choć Myron błyskawicznie się odturlał, ostrze zdążyło przeciąć mu koszulę i ciało. Krzyknął cicho i spojrzał rozszerzonymi oczami na rozcięcie. Nie było głębokie, ale krwawiło.

Oprawcy rozstawili się, zaciskając pięści. Bonnie Franklin trzymał coś w dłoni. Czarną pałkę?

Niedobrze. Myron poderwał się z podłogi i choć podskoczył wysoko, Veronica kolejnym kopniakiem trafił go w nogę. Poczuł, że ostrze zacięło go w goleń.

Serce mu waliło. Więcej krwi. Własnej. Rany boskie! Nie chciał na to patrzeć. Za szybko oddychał.

Uspokój się, nakazał sobie. Myśl.

Zamarkował, że rzuca się w lewo, tam gdzie stał Bonnie Franklin z pałką, lecz okręcił się w prawo i przygotowaną zawczasu pięścią bez wahania zdzielił Bywalczynię Galerii. Jego cios wylądował tuż pod okiem i napastnik padł.

Chwilę później stanęło mu serce.

Trzasnęło, noga eksplodowała. Myron obrócił się, porażony wściekłym bólem, który rozszedł się z pęczka nerwów za kolanem i elektryczną falą dotarł do wszystkich części ciała. Cały drgał. Obejrzał się. Bonnie Franklin dotykał go pałką. Pod Myronem ugięły się nogi. Znów opadł na podłogę, wijąc się jak ryba rzucona na pokład. Żołądek mu się ścisnął. Dopadły go mdłości.

– To najsłabsze natężenie prądu – oznajmił wysokim głosem małej dziewczynki Bonnie Franklin. – Żeby zwrócić uwagę krowy.

Myron spojrzał w górę, próbując powstrzymać drżenie. Veronica podniósł nogę i przysunął ostrze blisko jego twarzy. Mógł go załatwić jednym cięciem. Na widok elektrycznej pałki, którą znów zagroził mu Bonnie, Myron zatrząsł się. Spojrzał w weneckie lustro. Ani śladu Wielkiej Cyndi, ani śladu jakiejkolwiek odsieczy. Co teraz?

– Po coś tu przyszedł? – spytał Bonnie Franklin. Myron skupił się na elektrycznym paralizatorze i na tym, jak uniknąć gniewu Bonnie.

– Pytałem o kogoś – odparł.

Bywalczyni Galerii, który doszedł do siebie, nachylił się nad nim nisko.

– Uderzył mnie! – poskarżył się nieco niższym tonem, z szoku i bólu wypadając po trosze z kobiecej roli.

Myron nie zareagował.

– Ty zdziro!

Bywalczyni Galerii skrzywił się i kopniakiem potraktował jego żebra jak piłkę. Myron dostrzegł kopnięcie, ostrze w obcasie, elektryczną pałkę, zamknął oczy i się nie odsunął. Upadł w tył.

– O kogo pytałeś? – ciągnął Bonnie Franklin. Żadna tajemnica.

– O Clu Haida.

– Dlaczego?

– Chciałem się dowiedzieć, czy tu był.

– Dlaczego?

Odpowiedź, że szuka jego mordercy, nie wydawała się najmądrzejszym wyjściem, zwłaszcza jeżeli ten morderca znajdował się w pokoju.

– To mój klient.

– No i?

– Zdzira! – powtórzył Bywalczyni Galerii.

Jego kolejny, strasznie bolesny kopniak wylądował pod klatką piersiową. Myron przełknął żółć, która podeszła mu do gardła. Ponownie spojrzał w weneckie lustro. Ani śladu Wielkiej Cyndi. Po piersi i nodze płynęła mu krew z ran od noża, a w środku nadal się trząsł od elektrycznego szoku. Spojrzał w oczy Veroniki Lake. Były spokojne, podobnie jak oczy Wina. Takie oczy mają najlepsi.

– Dla kogo pracujesz? – spytał Bonnie.

– Dla nikogo.

– Więc co cię obchodzi, czy tu był?

– Próbuję uporządkować sprawy – odparł Myron.

– Jakie sprawy?

– Ogólne.

Bonnie Franklin spojrzał na Veronicę Lake. Skinęli głowami. Bonnie Franklin zademonstrował pałkę.

– „Ogólne” nie wystarczy za odpowiedź. Myrona ścisnęło w żołądku.

– Zaczekaj…

– Nie zaczekam.

Bonnie wyciągnął w jego stronę pałkę.

Myron nie miał wyboru. Musiał spróbować. Gdyby pałka znów go poraziła, nie mógłby nic zrobić.

Liczył, że Veronica go nie zabije.

Posunięcie to planował od dziesięciu sekund. Po nagłym koziołku w tył przez głowę wylądował na nogach i skoczył naprzód jak wystrzelony z procy. Trójka przebierańców cofnęła się, gotując na atak.

Ale atak równał się samobójstwu. Było ich trzech, w tym dwu uzbrojonych, a przynajmniej jeden z nich znał się na rzeczy. Za nic by z nimi nie wygrał. Musiał ich zaskoczyć. I tak zrobił. Nie zaatakował.

Zaatakował za to weneckie zwierciadło. Nim jego porywacze zorientowali się, co zamierza, było za późno. Odbijając się z całych sił nogami, jak rakieta pomknął do lustra, zacisnął powieki i pięści i całym ciałem, w stylu Supermana, walnął w szkło. Nie miał nic do stracenia. Gdyby nie ustąpiło, to i tak nie uszedłby z życiem.

Siła uderzenia roztrzaskała lustro.