Odprawa przedmeczowa trwała dwie minuty. Niektórzy gracze nie raczyli nawet ściszyć walkmanów. Ekipa wykwalifikowanych techników w wielkim skupieniu przystąpiła do rozbierania T.C. z biżuterii. Kilka minut potem drzwi szatni otwarły się. Gracze zostawili walkmany i ruszyli na parkiet.
Mecz.
Myron stanął na końcu linii. Przełknął ślinę. Przeszedł go chłodny prąd. Wbiegając po rampie, usłyszał z głośnika okrzyk:
– A teraaaaz wasi New Jersey Dragons!
Buchnęła muzyka. Trucht graczy przeszedł w kłus. Grzmotnęły owacje. Zawodnicy rozdzielili się odruchowo na dwie szóstki, by poćwiczyć rzuty z dwutaktu. Myron robił to milion razy, ale pierwszy raz się na tym skoncentrował. Kiedy jesteś gwiazdą albo zawodnikiem, rozgrzewasz się od niechcenia, swobodnie, bez pośpiechu. Nie musisz się wysilać. Masz przed sobą cały mecz, żeby pokazać publiczności, co potrafisz. Rezerwowi – do których dotąd się nie zaliczał – zachowywali się podczas rozgrzewki dwojako. Niektórzy szli na całość: robili młynki, wsady tyłem, innymi słowy – popisywali się. Dla niego takie zachowanie było tanim efekciarstwem. Inni trzymali się supergwiazd, podając im piłki, albo udawał obrońców, odgrywając podobną rolę jak sparingpartnerzy bokserów. Równi goście.
Znalazł się na przedzie, wśród ćwiczących rzuty z dwutaktu. Ktoś podał mu piłkę. Kiedy się rozgrzewasz, podświadomie sądzisz, że spoczywają na tobie oczy wszystkich w hali, podczas gdy w rzeczywistości większość widzów mości się w fotelach, kupuje jedzenie, rozgląda po tłumie, a tych, którzy na ciebie patrzą, nie obchodzą twoje popisy. Myron zrobił dwa kozły i rzucił. Piłka odbiła się od szklanej tablicy i wpadła do kosza. No nie, pomyślał. Gra się jeszcze nie zaczęła, a ty już jesteś zagubiony.
Pięć minut później dwa rzędy graczy rozeszły się i zaczęto ćwiczyć rzuty wolne. Myron poszukał wzrokiem Jessiki. Z łatwością wypatrzył ją na trybunie. Rzucała się w oczy, jakby oświetlała ją latarnia morska, jakby wyszła przed szary tłum, jakby była obrazem Leonarda da Vinci w ramie z otaczających ją twarzy. Gdy posłała mu uśmiech, poczuł falę ciepła.
Bliski zaskoczenia, zdał sobie sprawę, że Jessica po raz pierwszy zobaczy go w prawdziwym zawodowym meczu. Poznał ją trzy tygodnie przed kontuzją. Na tę myśl się zatrzymał. Oddał wspomnieniom. Na chwilę powrócił do przeszłości. Dopadło go poczucie winy i cierpienie, z których wyrwała go odbita od tablicy piłka, trafiając w głowę. Ale pozostała myśl: Mam dług wobec Grega!
Zabuczał brzęczyk i koszykarze wrócili na ławkę. Coach Walsh wyrzucił z siebie kolejną porcję banałów i upewnił się, czy grający wiedzą, kogo kryją. Zawodnicy, nie słuchając go, skinęli głowami. T.C. wciąż patrzył wilkiem. Myron miał nadzieję, że jest to jego mina meczowa, lecz nie bardzo w to wierzył. Obserwował też Leona White’a, współlokatora Grega na wyjazdach, jego najbliższego kumpla w zespole. Drużyna rozdzieliła się. Pierwsze piątki podeszły do środkowego koła, wymieniając powitalne uściski i klepnięcia dłońmi. Po wejściu na parkiet zawodnicy obu drużyn próbowali, pokazując palcami, ustalić, kto kogo kryje, ponieważ pół minuty wcześniej żaden nie słuchał wskazówek trenerów. Ci zaś stali, wykrzykując polecenia w sprawie krycia aż do chwili, kiedy sędzia wreszcie, Bogu dzięki, wyrzucił piłkę w górę.
Koszykówka to zwykle gra wyrównana i wynik waży się do ostatnich minut. Dziś było inaczej. Smoki ostro natarły. Pierwszą kwartę wygrały różnicą dwunastu punktów, w połowie meczu prowadziły dwudziestoma punktami, a po trzech kwartach dwudziestoma sześcioma. Myron zaczął się denerwować. Znaczna przewaga Smoków dawała mu szansę wejścia na parkiet. Właściwie na to nie liczył. W duchu poniekąd kibicował Celtom, mając nadzieję, że się odkują na tyle, by mógł pozostać na aluminiowym krześle. Przeliczył się. Cztery minuty przed końcem przewaga Smoków wzrosła do dwudziestu ośmiu punktów. Coach Walsh spojrzał na ławkę rezerwowych. W meczu wystąpiło jak dotąd dziewięciu z tuzina graczy. Szepnął coś do Kipera. Kiper wstał, przeszedł wzdłuż ławki i zatrzymał się przed Myronem. Myronowi zabiło serce.
– Coach chce wpuścić pozostałych graczy z ławki – rzekł Kiper. – Pyta, czy chcesz wejść.
– Jestem do dyspozycji – odparł Myron, wysyłając telepatycznie „nie, nie, nie”.
Ale nie mógł im tego powiedzieć. Byłoby to sprzeczne z jego naturą. Musiał grać gościa z kościami, dla którego najważniejszy jest zespół, który rzuci się na granat, jeśli wódz tak rozkaże. Inaczej nie potrafił.
Coach Walsh wziął czas i przyjrzał się ławie rezerwowych.
– Gordon! Reilly! – powiedział. – Zmieniacie Collinsa i Johnsona!
Myron odetchnął. Lecz natychmiast wściekł się na siebie, że tak mu ulżyło. Co z ciebie za zawodnik? – zadał sobie pytanie. – Kto chciałby grzać ławę? W tym momencie prawda wymierzyła mu siarczysty policzek.
Nie siedział tu po to, żeby grać w koszykówkę!
Co sobie ubzdurał, do diabła?! Był tu po to, by odszukać Grega Downinga. Miał do spełnienia potajemne zadanie, to wszystko. Jak policjant. Tajniak udający handlarza narkotyków nie staje się przecież dealerem. W tym przypadku obowiązywała ta sama zasada. To, że udawał koszykarza, nie czyniło zeń zawodowego gracza.
Nie była to pocieszająca myśl.
Pół minuty później zaczęło się. Struchlał.
A sprawił to jeden głos. Głos piwosza, wybijający się wyraźnie ponad inne. Na tyle tubalny, na tyle odmienny, by wyróżnić się z kakofonii głosów kibiców w hali.
– Hej, Walsh! A może wpuścisz Bolitara!
Myrona ścisnęło w żołądku. Wiedział, co się zaraz stanie. Zdarzało się to innym, jemu nigdy. Dlatego chętnie zapadłby się pod parkiet.
– Taak! – zawołał ktoś inny. – Wpuśćcie nowego!
Wsparły go inne okrzyki.
Stało się. Tłum poparł słabeusza, ale nie serdecznie, nie życzliwie, tylko bardzo protekcjonalnie i kpiąco. Bądźcie mili dla fajtłapy. Wygraliśmy mecz. Teraz chcemy się trochę pośmiać.
Jeszcze kilka głosów wezwało do wpuszczenia Myrona, a potem… zaczęto skandować. Zrazu cicho, z każdą chwilą głośniej: „Chcemy Myrona! Chcemy Myrona!”. Myron próbował zachować niedbałą pozę. Udawał, że nie słyszy, udawał, że skupia się na meczu, miał nadzieję, że się nie zaczerwienił. Skandowanie, coraz głośniejsze i szybsze, skrócono wreszcie do jednego słowa, powtarzanego raz po raz, wśród śmiechów:
– Myron! Myron! Myron!
Musiał to uciąć. Był na to tylko jeden sposób. Zerknął na zegar. Do końca meczu pozostały trzy minuty. Musiał zagrać. Wiedział, że na tym się nie skończy, ale że jego wejście na boisko na jakiś czas uciszy tłum. Spojrzał na drugi koniec ławy na Kipera, skinął głową. Kiper nachylił się w stronę Walsha i coś szepnął. Coach Walsh nie wstał, tylko krzyknął:
– Bolitar! Za Camerona!
Myron przełknął ślinę i podniósł się z krzesła. Tłum zareagował sarkastyczną wrzawą. Myron ruszył do stolika sekretarza zawodów, zdzierając z siebie dres. Nogi miał sztywne i zdrętwiałe. Dał znak sędziemu, ten skinął głową, rozległ się brzęczyk. Myron podszedł do linii i wskazał Camerona. Cameron zbiegł z boiska.
– Kraven – powiedział, wymieniając nazwisko gracza, którego pilnował.
– Za Boba Camerona – rozległo się przez głośniki – wchodzi numer trzydzieści cztery, Myron Bolitar!
Tłum oszalał. Rozległy się pohukiwania, gwizdy, okrzyki, śmiechy. Ktoś mógłby pomyśleć, że widownia dobrze mu życzy, lecz wcale tak nie było. Życzyli mu dobrze, jak się życzy klaunowi cyrkowemu. Czekali na potknięcia i wpadki. Bolitar nadawał się do tego w sam raz!
Kiedy wszedł na boisko, nagle zdał sobie sprawę, że to jego debiut w NBA.
Do końca meczu dotknął piłki pięciokrotnie, zawsze przy wtórze szyderczych wiwatów. Strzelił tylko raz, tuż sprzed linii pola trzech sekund. Strzelił niemal wbrew sobie, wiedząc, że widownia zareaguje niezależnie od wyniku rzutu, ale pewne rzeczy człowiek robi odruchowo. On zrobił to nieświadomie. Piłka wpadła do kosza z przyjemnym świstem. Do końca meczu pozostało tylko pół minuty, tak więc niemal wszyscy ruszyli już na szczęście do swoich samochodów i szyderczy aplauz był minimalny. Ale na parę sekund, gdy po złapaniu piłki wymacał rowek, zgiął łokieć, zakołysał nią centymetr nad dłonią i czołem, wyprostował ramię, nadgarstkiem zatoczył płynny łuk i zatańczył palcami po powierzchni, nadając piłce bezbłędną wsteczną rotację, znalazł się sam z sobą. Skupił wzrok na obręczy, tylko na niej, nie patrząc na kulę lecącą tukiem do kosza. Przez te kilka chwil byli tylko on, obręcz i koszykówka. I to mu wystarczyło.