Изменить стиль страницы

– Strata czasu.

– A reszta rodziny?

– W Westport mieszka również jej siostra. Ale lato spędza na Lazurowym Wybrzeżu.

– Odpada.

– Coś jeszcze?

– Zastanowiło mnie jedno. Elizabeth Bradford była bardzo towarzyską osobą, damą ze świecznika. Jej nazwisko pojawiało się niemal co tydzień w gazetach w związku z różnymi uroczystościami i imprezami. Ale na jakieś pół roku przed upadkiem z balkonu wzmianki o niej urwały się.

– Jak to „urwały się”?

– Znikły. Jej nazwisko znikło z prasy, nawet z miejscowej gazety.

– Może była na Lazurowym Wybrzeżu.

– Może. Ale na pewno bez męża. O Arthurze wciąż wiele pisano.

Myron zagłębił się w fotelu, obrócił wraz z nim i jeszcze raz przyjrzał się broadwayowskim plakatom za biurkiem. Nie ma co, musi je zdjąć.

– Przed tym o Elizabeth Bradford było dużo artykułów? – spytał.

– Nie artykułów – sprostowała Esperanza. – Wzmianek. Jej nazwisko prawie zawsze poprzedzały słowa: „Gospodynią imprezy była…”, „Wśród gości była…” lub: „Na zdjęciu od prawej stoją…”.

Myron skinął głową.

– Wymieniano je w stałych rubrykach, w artykułach, w czym?

– W stałej rubryce towarzyskiej „Jersey Ledger”, zatytułowanej „Wieczorki towarzyskie”.

– Chwytliwie.

Myron jak przez mgłę pamiętał tę rubrykę z dzieciństwa. Przeglądała ją jego matka, szukając znajomych nazwisk, wyróżnionych tłustym drukiem. Raz nawet do niej trafiła, jako „wybitna miejscowa adwokatka, Ellen Bolitar”. A potem przez tydzień kazała się tak tytułować. Gdy ją pozdrawiał: „Cześć, mamo!”, mówiła: „Dla ciebie, huncwocie, jestem wybitną miejscową adwokatką!”.

– Kto prowadził tę rubrykę? – spytał.

Esperanza podała mu kartkę ze zdjęciem ładnej kobiety z przesadnie wysoką fryzurą typu hełm, á la lady Bird Johnson. Nazywała się Deborah Whittaker.

– Da się zdobyć jej adres?

Esperanza skinęła głową.

– Nie zajmie mi to wiele.

Wpatrywali się w siebie dłuższą chwilę. Termin, który mu wyznaczyła, zawisł nad nim jak kosa kostuchy.

– Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie – powiedział Myron.

– Bez obawy – odparła. – Cokolwiek postanowisz, pozostaniesz moim najlepszym przyjacielem.

– Partnerstwo rujnuje przyjaźń.

– Gadanie.

– Ja to wiem.

Długo unikał tej rozmowy. Jak koszykarz, obleciał wszystkie cztery kąty boiska, wyczerpując limit dwudziestu czterech sekund na oddanie rzutu. Nie mógł dłużej odkładać tego, co nieuniknione, licząc, iż przemieni się ono cudem w dym i rozpłynie w powietrzu.

– Spróbowali tego mój ojciec i wuj. A skończyło się tym, że nie odzywali się do siebie cztery lata.

Skinęła głową.

– Wiem.

– Ich stosunki nigdy nie powróciły do normy. I już nie powrócą. Znam tuziny rodzin i znajomych, porządnych ludzi, Esperanzo, którzy próbowali być wspólnikami. I na dłuższą metę nikomu się to nie udało. Nikomu. Brat skłócił się z bratem. Córka z ojcem. Najlepszy przyjaciel z najlepszym przyjacielem. Pieniądze odmieniają ludzi.

Esperanza znów skinęła głową.

– Nasza przyjaźń przetrwa wszystko – dodał. – Ale czy przetrwa partnerstwo?

Wstała.

– Zdobędę adres Deborah Whittaker. Nie powinno mi to zająć długo.

– Dziękuję.

– Daję ci trzy tygodnie na podjęcie decyzji. Wystarczy?

Skinął głową. Zaschło mu w gardle. Chciał coś dodać, ale przychodziły mu do głowy myśli jeszcze głupsze od poprzednich. Zabuczał interkom. Esperanza wyszła z gabinetu. Myron wcisnął klawisz.

– Tak?

– „Seattle Times” na linii pierwszej – poinformowała Wielka Cyndi.

25

Pomalowany na jaskrawożółty kolor, osadzony w mile urządzonym, malowniczym krajobrazie, dom spokojnej starości w Inglemoore mimo to wyglądał na przybytek, do którego się trafia, żeby umrzeć.

Ścianę w głównym holu zdobiła tęcza. Meble były wesołe i funkcjonalne. Nic pluszowego. Żeby pensjonariusze nie mieli kłopotów ze wstawaniem z foteli. Na stole królowała duża kompozycja ze świeżo ściętych kwiatów. Jaskrawoczerwonych, wyjątkowo pięknych róż, które miały umrzeć za dzień czy dwa.

Myron wziął głęboki oddech. Ochłoń, chłopcze, ochłoń.

Silnie pachniało wiśniami, jakby gdzieś w pobliżu wisiał samochodowy odświeżacz w kształcie drzewka. Powitała go kobieta ubrana w spodnie i bluzkę, czyli „ładnie i niezobowiązująco”. Miała tuż po trzydziestce i zaprogramowany cieplutki uśmiech „żony ze Stepford”.

– Przyjechałem do Deborah Whittaker.

– Naturalnie – powiedziała. – Deborah jest pewnie w pokoju rekreacyjnym. Nazywam się Gayle. Zaprowadzę pana.

Deborah. Gayle. Wszyscy tu mieli tylko imiona. Lekarzem był zapewne jakiś doktor Bob. Ruszyli korytarzem z wesołymi muralami na ścianach. Na lśniących podłogach Myron dojrzał świeże ślady po wózkach. Cały personel demonstrował jednakowe sztuczne uśmiechy. Najpewniej wyćwiczone. Wszyscy – pielęgniarze, siostry i kto tam jeszcze – byli w cywilnych ubraniach. Nikt nie nosił stetoskopu, pagera, plakietki, niczego co kojarzyłoby się z medycyną. W Inglemoore wszyscy byli kolegami.

Gayle i Myron weszli do pokoju rekreacyjnego – z nieużywanymi stołami do ping-ponga, nieużywanymi stołami bilardowymi, nieużywanymi stolikami do gry w karty i nadużywanym telewizorem.

– Proszę usiąść. Becky i Deborah zaraz przyjdą.

– Becky? – spytał Myron i znów otrzymał uśmiech.

– Becky to przyjaciółka Deborah.

– Rozumiem.

Pozostał z sześciorgiem starych ludzi, w tym pięcioma kobietami. Starość nie zna seksizmu. Byli dobrze ubrani, starzec miał nawet krawat, wszyscy siedzieli w wózkach. Dwoje się trzęsło. Dwoje mamrotało do siebie. Skórę mieli poszarzałą, jakby spraną, pozbawioną naturalnej cielistej barwy. Jedna ze staruszek pozdrowiła go kościstą, niebiesko pożyłkowaną ręką. Uśmiechnął się i też ją pozdrowił.

Na ścianie powtarzało się hasło:

INGLEMOORE – DZIŚ JEST TWÓJ NAJLEPSZY DZIEŃ.

Miło, ale nie mógł oprzeć się myśli, że powinno ono raczej brzmieć:

INGLEMOORE – NIC LEPSZEGO CIĘ NIE CZEKA.

Hm! A może by tak na odjezdnym wrzucić je do skrzynki propozycji?

Do pokoju wczłapała posuwiście Deborah Whittaker. Choć nadal nosiła fryzurę typu hełm ze zdjęcia w gazecie – czarną jak szuwaks i tak mocno wylakierowaną, że wyglądała niczym z włókna szklanego – to ogólny efekt podsuwał skojarzenie z Dorianem Grayem, jakby w jednej chwili postarzała się o milion lat. Spoglądała wzrokiem żołnierza wpatrzonego w cel odległy o milę. Drobny tik na jej twarzy przywodził na myśl Katherine Hepburn. Być może cierpiała na parkinsona, ale Myron nie znał się na tym.

Trzydziestoletnia „przyjaciółka” Deborah, Becky, wywołała jego nazwisko. Wprawdzie też była w cywilnym ubraniu, a nie w bieli, i nic nie zdradzało, że jest pielęgniarką, od razu skojarzyła mu się z Louise Fletcher z Lotu nad kukułczym gniazdem.

Wstał.

– Jestem Becky – przedstawiła się.

– Myron Bolitar.

Uścisnęła mu dłoń i obdarzyła protekcjonalnym uśmiechem. Prawdopodobnie było to silniejsze od niej. Być może dopiero po godzinie od wyjścia z pracy potrafiła uśmiechnąć się szczerze.

– Czy mogę wam towarzyszyć? – spytała.

– Odejdź – wychrypiała Deborah Whittaker głosem, który zabrzmiał jak łysa opona na szutrowej drodze.

– Posłuchaj, Deborah…

– Nie posłucham! Nie podzielę się z tobą takim przystojniakiem. Zjeżdżaj!

Protekcjonalny uśmiech Becky stracił na pewności.

– Deborah – powiedziała tonem, który miał być miły, lecz znów zabrzmiał protekcjonalnie – wiesz, gdzie jesteśmy?

– Oczywiście! Alianci zbombardowali Monachium. Państwa Osi się poddały. Jestem wolontariuszką organizacji wspomagania żołnierzy i ich rodzin, stoję na południowym nabrzeżu Manhattanu, w twarz wieje mi morska bryza i czekam na przyjazd marynarzy, żeby pierwszemu, który zejdzie z okrętu, złożyć mocny, wilgotny całus.

Deborah Whittaker mrugnęła do Myrona.