Bradford zrozumiał, do czego pije, i uśmiechnął się.
– Włącznie ze mną – rzekł.
Myron uniósł dłonie i wzruszył ramionami.
– Mam wybór? – spytał. – Klientka ma pierwszeństwo. Ale… – zawiesił głos – oczywiście nie będzie to konieczne, jeżeli Brendy nie aresztują.
– Aha. – Bradford znów się uśmiechnął, usiadł prosto i uniósł ręce tak, jakby chciał go powstrzymać. – To mi wystarczy. Zajmę się tym. – Sprawdził godzinę. – Muszę się ubrać. Kampania czeka.
Wstali. Bradford wyciągnął rękę. Myron uścisnął ją. Nie oczekiwał po nim szczerości, ale obaj się czegoś dowiedzieli. Trudno powiedzieć, kto z nich więcej zyskał. Pierwszą zasadą negocjacji jest nie być świnią. Jeżeli będziesz tylko brał, twoja pazerność obróci się przeciwko tobie.
– Do widzenia – powiedział Bradford, wciąż ściskając mu rękę. – Liczę, że będziesz informował mnie na bieżąco o postępach śledztwa.
Rozłączyli dłonie. Myron wpatrzył się w niego. Nie chciał zadać tego pytania, ale nie mógł się powstrzymać.
– Znasz mojego ojca?
Bradford przekrzywił głowę i uśmiechnął się.
– Tak ci powiedział?
– Nie. Wspomniał o tym twój przyjaciel Sam.
– Sam pracuje dla mnie od dawna.
– Nie pytałem o niego. Pytałem o mojego ojca.
Mattius otworzył drzwi. Bradford wskazał je ręką.
– Dlaczego sam go o to nie spytasz, Myron? To pomoże wyjaśnić sytuację.
23
Kiedy kamerdyner Mattius odprowadzał go korytarzem, w pustej jak tykwa głowie Myrona kołatało uparcie jedno pytanie:
„Ojciec?”.
Przeszukał pamięć. Czy w domu padło kiedyś nazwisko Bradforda, czy w jakiejś rozmowie o polityce ojciec nie wspomniał o tym najbardziej znanym mieszkańcu Livingston? Nie przypominał sobie.
Skąd więc Bradford go znał?
W holu zastał wielkiego Maria i chudego Sama. Mario deptał posadzkę z taką pasją, jakby go wkurzała, a rękami i dłońmi gestykulował oszczędnie jak komik Jerry Lewis. Gdyby był bohaterem komiksu, z uszu buchałby mu dym.
Chudy Sam palił marlboro, oparty o poręcz schodów jak Sinatra czekający na Deana Martina. Miał w sobie tyle luzu, ile Win. Wprawdzie Myron też czasem używał przemocy i był w tym dobry, ale towarzyszyły temu skoki adrenaliny, mrowienie w nogach, a po walce zimne poty. Była to oczywiście normalna reakcja. Tylko bardzo nieliczni potrafili zachować spokój, zimną krew i patrzeć na wybuch własnej agresji jak na film puszczony w zwolnionym tempie.
Wielki Mario ruszył na Myrona jak burza. Z pięściami przy bokach i twarzą tak zniekształconą, jakby przyciskał ją do szklanych drzwi.
– Już nie żyjesz, palancie! Słyszysz! Nie żyjesz! Wyciągnę cię na powietrze i…
Myron znów uderzył kolanem. I ponownie trafił. Cymbał Mario padł na zimny marmur i zaczął się rzucać jak zdychająca ryba.
– Przyjacielska rada dnia – rzekł Myron. – Warto zainwestować w najajnik, choć nie nadaje się na kieliszek do jaj.
Opierający się wciąż o poręcz Sam zaciągnął się papierosem i wypuścił nosem dym.
– Jest nowy – wyjaśnił.
Myron skinął głową.
– Czasem ma się chęć nastraszyć durniów. Durnie pękają przed osiłkami. – Sam znowu się zaciągnął. – Ale nie myśl sobie, że jak trafiłeś na frajera, to możesz szurać.
Myron spojrzał na posadzkę. Już miał zażartować, ale powstrzymał się i pokręcił głową. Szurnąć w jaja?
A ileż to roboty.
Win czekał przy taurusie. Lekko zgięty w pasie, ćwiczył uderzenia golfowe. Oczywiście bez kija i piłeczki. Któż nie pamięta, jak przy dźwiękach głośnego rocka skakał po łóżku i udawał, że gra na gitarze? Golfiści robią to samo. Kiedy w duszy zagra im zew natury, wkraczają na wyimaginowane pole startowe i machają wyimaginowanymi kijami. Zazwyczaj „drewniakami”. Choć kiedy pragną uderzyć pewniej, wyjmują z wyimaginowanych worków wyimaginowane „żelaza”. Golfiści, tak jak nastolatkowie z wyobrażonymi gitarami, też lubią przeglądać się w lustrach. Win na przykład często przeglądał się w witrynach sklepów. Przystawał na chodniku, upewniał się, czy dobrze chwycił „kij”, sprawdzał prawidłowość zamachu, prężył nadgarstki i tak dalej.
– Win?
– Chwileczkę.
Win przekręcił boczne lusterko po stronie pasażera, żeby lepiej się widzieć. Coś w nim dostrzegł, znieruchomiał w pół zamachu, zmarszczył brwi.
– Pamiętaj: przedmioty w lustrze mogą wydawać się mniejsze – przypomniał mu Myron.
Win nie zareagował. Ustawił się ponownie nad, hm, piłką, wybrał „klinek” do wybicia jej z piachu i spróbował krótkiego wyimaginowanego podbicia. Sądząc po jego minie, hm, piłka wylądowała na „łączce” i dotoczyła się na trzy stopy od dołka. Win uśmiechnął się i uniósł rękę, by pozdrowić, hm, rozentuzjazmowany tłum.
Golfiści.
– Jak dotarłeś tu tak szybko? – spytał Myron.
– Batkopterem.
Firma maklerska Lock-Horne dysponowała śmigłowcem i lądowiskiem na dachu wieżowca. Win zapewne przyleciał nim na pobliskie lotnisko i przybiegł.
– Wszystko słyszałeś?
Win skinął głową.
– Co o tym myślisz?
– Szkoda fatygi.
– Jasne, powinienem strzelić mu w kolano.
– Zgadza się. Ale w tym przypadku mam na myśli całą tę sprawę.
– To znaczy?
– Arthur Bradford być może ma rację. Tracisz z oczu nagrodę.
– Jaką nagrodę?
Win uśmiechnął się.
– No właśnie.
– Naprawdę nie wiem, o czym mówisz.
Myron otworzył drzwiczki i wsunęli się na fotele. Sztuczna skóra rozgrzała się od słońca. Klimatyzator pluł ciepłem.
– Czasem braliśmy na siebie dodatkowe obowiązki – rzekł Win. – Ale z reguły jednak z jakiegoś powodu. W jakimś celu. Wiedzieliśmy, co chcemy osiągnąć.
– A w tym przypadku jest inaczej?
– Tak.
– No, to podam ci trzy cele. Po pierwsze, chcę znaleźć Anitę Slaughter. Po drugie, chcę znaleźć mordercę Horace’a Slaughtera. Po trzecie, chcę ochronić Brendę.
– Ochronić przed czym?
– Jeszcze nie wiem.
– Aha. I sądzisz, upewniam się, czy dobrze zrozumiałem, że najskuteczniej ochronisz ją, podpadając policji, najpotężniejszej rodzinie w stanie i znanym gangsterom?
– Nic na to nie poradzę.
– No cóż, oczywiście masz rację. Musimy jednak uwzględnić dwa pozostałe cele. – Win opuścił osłonę przeciwsłoneczną i sprawdził w lusterku fryzurę. Nie odstawał mu ani jeden blond włos. Mimo to ją poprawił, marszcząc brwi. Podniósł osłonę. – Zacznijmy od odszukania Anity Slaughter, zgoda?
Myron skinął głową, choć przeczuwał, że nie spodoba mu się to, co usłyszy.
– Znalezienie matki Brendy jest kluczem do tej sprawy, tak?
– Tak.
– A więc, jeszcze raz upewniam się, czy wszystko dobrze zrozumiałem, zrażasz do siebie policjantów, najpotężniejszą rodzinę w stanie i znanych gangsterów, żeby znaleźć kobietę, która uciekła dwadzieścia lat temu?
– Tak.
– A dlaczego jej szukasz?
– Z powodu Brendy. Chce wiedzieć, gdzie jest jej matka. Ma prawo…
– No, nie! – przerwał mu Win.
– No, nie?
– Kim jesteś? Amerykańskim Związkiem Swobód Obywatelskich? Jakie znowu prawo? Chyba kaduka. Naprawdę wierzysz, że ktoś przetrzymuje Anitę Slaughter wbrew jej woli?
– Nie.
– W takim razie co, z łaski swojej, chcesz osiągnąć? Gdyby Anita Slaughter pragnęła pojednać się z córką, to by o to zabiegała. Najwyraźniej zdecydowała inaczej. Wiemy, że uciekła dwadzieścia lat temu. Wiemy, że bardzo się starała, żeby nikt jej nie znalazł. Nie wiemy tylko dlaczego. A ty nie chcesz uszanować jej decyzji.
Myron nie odpowiedział.
– W normalnych okolicznościach poszukiwania byłyby niebezpieczne – ciągnął Win. – Na szczęście sprawę ułatwia nam autentyczne poczucie zagrożenia naszych przeciwników. W sumie ogromnie ryzykujemy z bardzo błahego powodu.
Myron potrząsnął głową, ale dostrzegł w jego słowach logikę. Sam się nad tym zastanawiał. Znowu szedł po linie, tym razem nad rozsrożonym piekłem, ciągnąc za sobą innych, w tym Francine Neagly. Po co i dlaczego? Win miał rację. Sprowokował potężnych ludzi. A jeśli wypłaszając Anitę z kryjówki, mimowiednie pomagał tym, którzy chcieli ją skrzywdzić, gdyż na otwartej przestrzeni łatwiej mogli ją namierzyć? Musiał działać bardzo ostrożnie. Jeden fałszywy ruch i ba-bach!