Gerry Reydel, viceprezes AsLive

– To ty jej powiedziałeś! – zaczął Hogen.

– Mam cię zamknąć, Gerardzie Tyson – Roger zrobił krok w stronę Tysona.

– Pieprzony glina – stwierdził Hogen.

– Zamknij się Jack.

– Słuchaj, Olczoj – zaczął Tyson.

– Mam cię wsadzić, chłopcze. Nie szukałem cię specjalnie. Zostawiłeś samochód, nie powinieneś tego robić, jeśli dwadzieścia minut wcześniej wpakowałeś do rowu naszą maszynę.

– Zamknij go, Olczoj – powoli powiedział Hogen. – Niech wraca tam skąd przyszedł. Do pudła.

– Olczoj, muszę z nim pogadać – wskazał na Jacka. – Muszę z nim dobić targu. Potem mnie zamkniesz.

– Zamknij go od razu. I tak nie pohandlujemy. Dzięki tobie, gliniarzu. Po co jej powiedziałeś…

– Słuchaj, Hogen – Tyson rozumiał, że każda chwila zwłoki, to przegrana. Za parę minut będą tu policjanci z Prinetown – Dam sześćdziesiąt tysięcy i potem przez rok trzy kanty co miesiąc. Tyle mogę.

– Chodź, Tyson – Olczoj położył mu dłoń na ramieniu.

– Czekaj, czekaj chwilę! Kurwa, Hogen, przestań! Zacznij myśleć. W sumie sto kawałków. Sto! Za chłopca dadzą ci góra trzydzieści.

– W dupie mam twoje pieniądze. W dupie! Wiesz – Jack podszedł do Tysona, w ręku wciąż trzymał kij. – Wiesz co, Tyson, choćbyś mi dawał i dwieście, to bym je miał w dupie.

– Co ci zawinił ten chłopiec?

– On – Hogen zawahał się – nic. To sympatyczny chłopiec. Ty nie jesteś sympatyczny – końcem pałki dotknął piersi Gerarda.

– Co jest grane? – Olczoj chyba się zaciekawił. Może da te parę minut.

– Przyjechałeś tu – mówił dalej Hogen – i wpieprzyłeś się we wszystko. W chłopca i w dziewczynę. I w moje zęby. Leję na twoją forsę. Zabierz go, Olczoj, no, zabierz go!

Nagle Tyson drgnął. Chwycił dłonią koniec pałki.

Gdzieś daleko, bardzo daleko, ale z każdą sekundą coraz bliżej, wyła policyjna syrena. Po chwili usłyszeli i tamci.

– O, już jadą – Hogen cofnął pałkę. – Jadą, cholerny skurwysynu.

– Dam dwieście kawałków – krzyknął Tyson – Pieprzony idioto! Dostaniesz dwieście tysięcy!

– Tyle forsy, skąd masz tyle forsy? – Hogen mówił powoli, jakby się bawił pośpiechem Tysona.

– Sprzedam ubezpieczenie i rentę.

Słychać już było wyraźnie. Przeciągłe wycie policyjnych syren wygryzające się w wyprażone i zastygłe powietrze Merrywil.

– No co jest, Olczoj – Hogen skierował czubek pałki w stronę policjanta – idź po swoich.

– Jack! Kurwa Jack! – Tyson zacisnął pięści – Co ci jest winien ten chłopak?! Odejdę stąd, zabiorę go i odejdę. Zostawię ci Sandrę, kurwa mać, dostaniesz forsę, a ja stąd spieprzę! Co ci jest winien ten chłopiec?! Jack, kurwa, przestań być kretynem, tracisz szmal, kupę szmalu, Jack!

Wycie. Dwa policyjne wozy wpadły do Merrywil.

– Jack!

– Spierdalaj!

Przemknęły przez rynek. Jechały główną ulicą miasteczka.

– Jezu, sprzedam dom, mam cię prosić, będę prosił, błagał, Jack!

Tuż za nimi jechał ambulans. Czerwony krzyż. Czarna rama.

– Jack!

– Choćbyś dawał i pół melona – Hogen cedził słowa. – Zabierz go stąd, Olczoj.

– Skurwielu – Tyson nie wytrzymał, skoczył w stronę Hogena. Jack cofnął się. Uderzył pałką w ramię Tysona.

– Spokój! – to Olczoj. W dłoni trzymał spluwę. – To co, dobijecie targu?

– Nie! – Hogen wciąż trzymał pałkę przed sobą – Nie. Możesz być wdzięczny sobie, Tyson. Tylko sobie. Zależy ci na nim, więc go nie dostaniesz. Bo ja cię nie lubię, diabelnie cię nie lubię. Zresztą już jadą… – odgarnął z czoła spocone włosy.

Samochody były o sto metrów. Jeśli gliniarze zobaczą na podwórku buicka… Skowyt syren miażdżył uszy.

– To po ciebie, Robert – szepnął Tyson. Nagle ogarnęła go fala wściekłości. Zapomniał o policjancie, zapomniał o wszystkim. Powoli ruszył w stronę Hogena.

– Zabiję cię, Jack!

Hogen cofnął się.

Samochody o pięćdziesiąt metrów.

– Nie zabijesz go, Tyson – powiedział Olczoj. Nacisnął spust.

„…Nie wiecie o co chodzi? Naprawdę? Nie wiecie, że ludzie nie znoszą słabości, choroby, niedołęstwa. Współczują kalekom, lecz równocześnie odnoszą się do nich z rezerwą, niechęcią, czasem obrzydzeniem. Inność przeraża nas, a jeśli wymaga od nas jakiegokolwiek wysiłku, dodatkowo wzbudza naszą niechęć…”

z przemówienia Patta Layrange’a

na IV Kongresie AsLive

Dwa policyjne samochody przejechały obok domu. Pędziły wprost do willi Tysona.

Tyson stał.

Hogen stał.

Olczoj stał.

A potem ciało ciężko runęło na krzesło, przewróciło je, walnęło o podłogę.

– Nie był wart tego, by żyć – szepnął Olczoj.

– Co zrobiłeś? – jęknął Tyson.

Olczoj w dwóch skokach znalazł się przy ciele, podniósł z podłogi baseballową pałkę, podsunął ją Tysonowi pod nos.

– Mogli usłyszeć strzał. Szybko!

– Co chcesz zrobić?

– Przesuń się w stronę drzwi. Nic nie pamiętasz, wszedłeś i dostałeś pałką w łeb! Nic nie wiesz, nic nie widziałeś. Jasne?!

– Tak.

– Weź pałkę i złam mi rękę.

– Co?!

– Szybciej.

Olczoj stał wyciągając przed siebie lewą rękę, napiął mięśnie.

– Uderz w ramię. Z całej siły.

Tyson stał nieruchomo, tylko koniec pałki dygotał w rytm drżenia rąk mężczyzny.

– Szybciej – warknął Olczoj. – Nie bój nic, ja ci się potem odwdzięczę. Bij żesz!

Tyson wziął zamach. Potężny zamach. Wiedział, że może to zrobić. Złamać to grube ramię. Tyson znał swoją siłę.

Pałka opadła.

Olczoj zbladł, zacisnął wargi, krew pojawiła się w kąciku ust.

Ręka dziwnie wykręcona. Jakby Olczoj miał dwa łokcie.

– Teraz ty – jego głos drżał. – Stań tu, pod drzwiami. Dostaniesz w łeb, potem jeszcze parę razy cię zdzielę. Co masz mówić?

– Wszedłem i przyładowali mi w głowę.

– Tylko pamiętaj.

– Dlaczego…

– Nadstaw łeb.

Tyson zamilkł. Czekał na ból i choć tak wiele bólu już doświadczył tego dnia, bał się. Z każdą chwilą bał się coraz bardziej. Stał tyłem do Olczoja. Źle, lepiej stać twarzą, twarzą ku bólowi. Pałka może zgruchotać kark. Jeśli Olczoj uderzy za mocno…

Nie było bólu. Za to świat gdzieś umknął.

„… Nie myślicie o starości, kiedy przychodzi, zazwyczaj na wiele spraw bywa już za późno…”

fragment ulotki propagandowej AsLive

Kiedy świat wylazł ze swej kryjówki, okazał się lekko zmętniały, pachnący chłodem i szpitalem.

Pierwszą osobą, która pojawiła się w tym świecie, była pielęgniarka, z tych pielęgniarek, że człowiekowi trudno jest się powstrzymać, by nie klepnąć ich w tyłeczek. Kiedy pochyliła się nad Tysonem, żeby poprawić mu poduszkę, nie musiał nawet robić zeza, żeby zajrzeć za dekolt jej fartucha i ochota klepnięcia jej w tyłeczek przybrała postać obsesji.

Odpowiadał mu taki świat pełen pielęgniarek o ładnych piersiach i krągłych dupciach. Ale kiedy uniósł rękę do wykonania zaplanowanej akcji, uzmysłowił sobie, że na tym świecie żyją i inni ludzie.

Poczuł pot spływający po czole.

– O, dzień dobry, to pan już nie śpi?

– Nie sypiam w dzień, proszę pani.

Uśmiechnęła się.

– Policja chce z panem rozmawiać. Czekają.

– Policja…

– To pan nic nie wie? Kapitan Olczoj, policjant z Merrywil zabił tego faceta, który pana tak skatował.

– Skatował?

– No tak, piszą o tym wszystkie gazety.

– Ja…ja nic nie pamiętam. Wszedłem do pokoju…

– Ma pan złamane dwa żebra i rękę i w ogóle dużo obrażeń. A potem ten szaleniec zaatakował kapitana Olczoja, złamał mu rękę i Olczoj w tej szarpaninie go zabił.

– Czy wie pani coś o chłopcu, o Robercie?

– Adoptowali go. Ktoś go adoptował – uśmiechnęła się, lecz uśmiech zaraz znikł z jej twarzy. – Co się panu stało?!