Podjechał pod samą bramę. Zatrzymał wóz, spojrzał na zegarek. Zostało mu dziesięć minut. Znów zapalił silnik, przetoczył buicka jeszcze parę metrów, ustawił samochód tak, by żaden pojazd nie mógł wyjechać z dziedzińca.

Jego koszula przesiąknięta była krwią. Gdyby wyszedł tak z samochodu, wzbudziłby zainteresowanie każdego napotkanego człowieka. Sięgnął po leżącą obok na fotelu kurtkę i narzucił ją sobie na plecy. Zaklął z bólu.

Pierwszy krok.

Kolana uginają się, ciało sunie ku ziemi.

Zdążył wesprzeć się o samochód.

Czarny worek opada na głowę, zaczyna drgać, falować. Znika.

Drugi krok.

Chwila jasności, chwila, w której mięśnie znów władają ciałem, oczy widzą, stopy czują ziemię.

Trzeci. I czwarty.

Chwila trwa.

Drzwi.

Plecy znów wilgotnieją. Pot albo krew. Osiem.

Drzwi.

Odchylają się ciężko. Odbijają.

Portiernia.

Nikogo nie ma. Poszedł lać. Albo z kimś gada. Nie ma czasu.

Pociągnął haczyk, pchnął barierkę z drewnianych prętów. Był w środku. Długi korytarz, białe ściany, białe tynki i lamperie, biały sufit, biała podłoga.

Drzwi.

Szafy zapchane kolorowymi pudełkami.

Antocylina.

Śmierć.

Drzwi.

Z sufitu zwisa bezcieniówka, pod nią stół, długi stół przykryty prześcieradłem.

Białym.

Na stole sprężyste taśmy. Wąskie, może trzycentymetrowe, zakończone zgrubieniami z umocowanymi w nich zatrzaskach. Taśmy do przypinania nóg, rąk i głowy. Taśmy leżą zwinięte, skłębione, gdy przyjdzie czas, jakieś ręce rozplączą je i poukładają.

Taśmy są białe.

W kącie nosze na kółkach. Podsuwa się je pod stół i zrzuca ciało. Potem przykrywa się ciało prześcieradłem i wywozi.

Prześcieradło jest białe.

Tylko gumowe kółka wózka są czarne.

Znów drzwi.

Chłód. Zasłonięte okna. Półmrok i chłód.

I znów stół, stół przykryty folią, ale tę folię zdejmuje się, gdy przywożą ciało, a potem specjalista, bo do tego trzeba być specjalistą, rozcina je według przepisu, który dostaje od innych specjalistów, tych ważnych specjalistów, którzy już zdążyli zdobyć sławę i biurko i sekretarkę z dużym biustem, a zdobyli to dzięki temu, że kiedyś też tak stali za stołem i cięli, ręka, noga, nerka, tysiąc, dwa tysiące, zależy od jakości, wielkości, dnia, ilości zgłoszeń, stanu zapasów, to w tym pokoju i na tym łóżku człowiek przestaje być jednym ciałem, po to by stać się ciałami dziesiątków innych ludzi, choć oczywiście nie zawsze, bo większość z tych, których zabijają, to dzieci, a ich narządy nie są jeszcze dostatecznie uformowane, albo starcy, a ich narządy nie są już zdrowe, najlepiej by było i pewnie kiedyś tak się stanie, żeby przywożono tu ciała ludzi w sile wieku, bo ich narządy są w sam raz i na ich narządy najwięcej jest chętnych, a chętni płacą pieniądze, więc ten stół i ten fachowiec, i tamci fachowcy, i senatorzy w Parlamencie myślą o tych pieniądzach…

Drzwi.

Dwa łóżka. Jedno zasłane, koce złożone w kostkę leżą obok, ręcznik wisi na haczyku.

Na drugim łóżku siedzi były człowiek.

Chude nogi pokryte plamami i grubymi, białymi włosami. Jeszcze chudsze ręce, sine węzły żył, palce o paznokciach pożółkłych od nikotyny. Szorty i koszula ledwie osłaniają ciało.

Były człowiek patrzy na Tysona, otworzył usta, szeroko, aż odsłonił wyszczerbione zęby i dziąsła. Twarz zniszczona, pomarszczona, zwiędła twarz byłego człowieka.

Oczy, wyblakłe, pokryte szkłem i kurzem, te oczy były najgorsze. Oczy bez źrenic i tęczówek, oczy wypełnione strachem, udręką i krzykiem. Były człowiek powinien spać, ale widocznie dostał małą dawkę liminy i obudził się. Zdarza się. Były człowiek czekał na specjalistów, którzy zawiozą go do pokoju obok, a potem przewiozą jego ciało do kolejnego pokoju, a potem skreślą z listy istniejących na tym świecie rzeczy.

– Czy nie widziałeś tu małego chłopca, dziadku?

On wciąż patrzy.

Drzwi.

– Halom panie, czego pan tu szuka? – głos za plecami. – Wstęp wzbroniony, napisane chyba…

– Szukam chłopca – słowa przychodzą z trudem. Facet ma mundur strażnika i mały znaczek abortmanów na klapie – Roberta Sulivana. Nikogo nie było na bramce.

– Proszę stąd wyjść! Natychmiast!

– Ja dzwoniłem – Tyson przeszedł za barierkę. – Pytałem. Mieli go odwozić teraz…

– Wiem. Przyszedł telefon z Giverin. On miał pojechać w transporcie z jeszcze jednym. No i przyszło zapotrzebowanie na tego jednego. Wyjechali – strażnik spojrzał na zegarek – Jakieś pół godziny temu.

– Co?!

– Furgon odjechał.

– Co z chłopcem?! Czy już tu…

– Nie, wyprowadzili go normalnie. A po co panu to wszystko? Kim pan jest? Panie!

Drzwi.

Osiem schodków. W trzech skokach, ból przecina plecy trzema chlaśnięciami bata. Drzwi.

Samochód.

Roberta już tu nie było. Zabrali Roberta!

„… Eutanazja, z indywidualnego, jednostkowego, osobniczego punktu widzenia może być aktem łaski (według jej zwolenników) lub zbrodnią (dla jej przeciwników).

(…)

Na problem eutanazji spojrzeć należy jednak z zupełnie innej strony, jako na zjawisko społeczne, a wręcz biologicznie (…)”

David Hope „Przetrwanie gatunku a eutanazja”

Zeszyty Medyczne, rok 2080, tom II

Droga do stolicy wiodła przez góry. Nie były to wysokie góry, ale wichry i deszcze, które cięły je przez miliony lat, stworzyły z nich dzieło sztuki.

Człowiek postanowił uszanować to dzieło, czteropasmowa autostrada omijała łańcuch, przez góry wiodło dziewięć wąskich serpentyn nie szpecących krajobrazu. Jechało się nimi mniej wygodniej i wolniej, a mimo to prędzej było się w Giverin niż podróżując Czwórką.

Furgon na pewno pojechał na przełaj przez góry. To dawało szansę jego dopędzenia. Wąska serpentyna była również świetnym miejscem by go zatrzymać.

Było to także idealnie miejsce do tego, by zgubić asfalt pod kołami, a powietrze potrafi dać opór oponom tylko na kreskówkach. Tyson śpieszył się i w każdej chwili bliski był definitywnego zjazdu w dół.

Ambulans poszedł siódmą trasą. Było ich w sumie dziewięć i za górami wszystkimi dojeżdżało się do autostrady. Tam go już nie złapie.

Ruch na szczęście mały. Większość ludzi podróżujących z Prinetown do Giverin ponad samochód przekłada samolot. Tyson mknął więc po pustej szosie, zważając na to tylko, by zbytnio nie zbliżyć się do wytyczających ją pomarańczowych słupków. Jazda taka sama jak przedtem. Poprzez szarość i mgły, złudne kształty i słabość. I ból.

Na trzydziestym czwartym kilometrze zobaczył furgon.

„… Wszystko sprowadza się do jednego pytania – czy zabijana istota to człowiek?

Czy dziecko z mongolizmem to człowiek?

Czy starzec na inwalidzkim wózku jest człowiekiem?

Czy trzymiesięczny płód to człowiek?…”

z przemówienia Karela Lengdona,

na III Kongresie AsLive

Żaden samochód nie jechał między nimi. Nad wozem, który Tyson minął ostatnio miał teraz jakieś piętnaście minut przewagi. Idealne miejsce.

Tyson przyśpieszył jeszcze, na zakręcie tyłem buicka rzuciło niebezpiecznie, prawe koło musnęło pobocze, ale samochód wrócił na drogę. Do następnego zakrętu Tyson podszedł wcześniej i już nie miał kłopotów.

Furgon raz po raz znikał między skałami, potem pojawił się dwadzieścia metrów wyżej, już na przeciwległym stoku. Droga wiła się, tak że trudno było ocenić odległość, ale Tyson czuł, że z każdą chwilą zbliża się do ambulansu.

Wreszcie go doszedł, włączył migacz. Furgon zwolnił, usłużnie zjechał nieco na bok. Buick Tysona nie zwalniając przemknął obok.

Kiedy zyskał nad furgonem jakieś dwa kilometry przewagi, zjechał na pobocze. Otworzył bagażnik, wyciągnął z niego czarne pudło. Kiedy się nad nim pochylał, poczuł jak przyschnięta już do ciała koszula odkleja się zrywając strupy.