„… W pewnym momencie powiedziano: Mnóżcie się! Kopulujcie i płódźcie. To nic, że trzy czwarte z was jest obciążonych genetycznie. Kopulujcie! Może wam się uda, może dziecko urodzi się zdrowe, weźmiecie je. A jak się nie uda, to pozwolimy wam zabić kalekę. Więc nie zastanawiajcie się, róbcie dzieci na trzeźwo i na haju, w namiotach i łóżkach, parami i czwórkami. Waszej potrzebie posiadania potomka stanie się zadość. Któreś na pewno urodzi się zdrowe…”

z przemówienia Dextera McFlynna,

III Kongres AsLive

Nie wszystko jeszcze było stracone. Dopóki Robert pozostawał pod jego opieką, mógł go bronić, mógł uciekać i szukać szans.

Procedura związana z zabiegiem była dość prosta. Kiedy do abortpunktu docierało zgłoszenie, sanitariusze mieli obowiązek przybycia do pacjenta w ciągu dziesięciu godzin. Przewozili go do najbliższego abortpunktu i tam usypiali. Najpóźniej w dwunastej godzinie po odebraniu wezwania, abortpunkt musiał skontaktować się z opiekunem pacjenta, by uzyskać potwierdzenie zgody na zabieg.

Zabieg powinien odbyć się w ciągu pół godziny po uzyskaniu potwierdzenia. Przestępstwo Beaffona polegało właśnie na przedłużeniu czasu po potwierdzeniu.

Jeśli abortpunkt nie uzyskał zgody, zobowiązany był pięciokrotnie, co dwie godziny kontaktować się z opiekunem. Po pięciu nieudanych próbach, pacjenta odwożono do domu.

Plan Tysona był prosty.

Skoro on sam nie może adoptować chłopca, musi wynająć do tego osobę trzecią. Pieniędzy powinno mu wystarczyć. W ostateczności poprosi o pomoc AsLive. Tak, zacznie z nimi współpracować w zamian za przygarnięcie Roberta. A jeśli nie AsLive, to Kościół. Tyson był pewien, że ktoś się znajdzie.

Ten plan miał dwa felery.

Pierwsze to czas. Żeby skontaktować się z kimkolwiek, żeby ten ktoś mógł podjąć jakieś decyzje, potrzeba czasu. Minut, godzin, dni. A przecież wkrótce, jeśli już to się nie stało, abortmani z furgonu skontaktują się z policją i rozpocznie się pościg. I prędzej czy później złapią i Tysona, i Roberta. I nim Tyson zdąży cokolwiek zrobić, mały znajdzie się już na sekcyjnym stole. Żeby tego uniknąć, Tyson musiał uzyskać odroczenie zabiegu. Tylko jedna osoba mogła o tym zadecydować.

I to właśnie ten drugi, stokroć gorszy od pierwszego, feler. Tą jedyną osobą był prawny opiekun Roberta. Jack Hogen.

„… Potrafimy z 95-procentowym prawdopodobieństwem powiedzieć, czy dany obywatel może mieć zdrowe dzieci (…).

Sytuacja w dużych ośrodkach miejskich i przemysłowych jest tragiczna (…)”

fragment wywiadu udzielonego Stacji TV 8

przez Pierre Ackermana,

dyrektora Instytutu Badań Genetycznych w Lyonie

Samochód mknął do Merrywil, Robert spał na tylnym siedzeniu, Tyson łykał pastylkę za pastylką. Proszki znieczulające kupił w automacie aptecznym przy wyjeździe z Giverin.

Wszystko zależało od tego, czy Jack Hogen jest w Merrywil. I od tego, czy policjanci już rozpoczęli polowanie.

Polowali.

Na skraju szosy stał motocykl. Dwóch umundurowanych obserwowało drogę. Tylko dwóch, Tyson nie zrobił nic strasznego, nie był aż tak groźny, by blokować autostrady. Po prostu na wyjazdach z Prinetown ustawiono parę patroli więcej.

Policjanci zobaczyli go, jeden cofnął się do motocykla, drugi wyszedł na drogę, zaczął machać ręką.

Tyson zwolnił do pięćdziesięciu, do czterdziestu, samochód zjeżdżał na pobocze. Gdy był o dwadzieścia metrów od policjantów, Tyson wdusił pedał gazu.

Gliniarz uskoczył w ostatniej chwili.

Buick końcem zderzaka uderzył w motocykl, maszyna przewróciła się, tylne koło przetoczyło się po niej, aż rzuciło wozem.

Sto mil na godzinę.

„… To, że pojawił się Tyland i Partia Postępu, nie miało znaczenia. Nadszedł właściwy czas, przyszliby inni Tylandowie i inne Partie Postępu. Po to, by powstrzymać zanikanie prężności biologicznej Homo Sapiens, powstrzymać jego regres. Dlatego nie ma winnych, czy odpowiedzialnych, nie ma twórców postępu. Są tylko realizatorzy biologicznego zjawiska…”

David Hope

„Przetrwanie gatunku a eutanazja”

Zeszyty Medyczne, rok 2080, tom II

Brama przed domem Hogena był otwarta, Tyson wjechał na podwórko. Żółta toyota stała pod wiatą, więc Jack był chyba w domu. Tyson pochylił się nad Robertem, odgarnął mu włosy z czoła, pogładził po głowie.

– Trzymaj się Rob – Tyson zamknął drzwi samochodu i ruszył w stronę willi. Pchnął uchylne drzwi i wszedł do środka.

– Jack?!

Nikt nie odpowiedział.

– Jack?!

– Czego?!

Hogen siedział w fotelu, rozparty, z nogą przewieszoną przez poręcz, rękami podłożonymi pod głowę.

– Spierdalaj – nie miał dwóch zębów. Musiał je zgubić rano. Zgubił je przy pomocy kolana Tysona. Ale nie to pierwsze rzucało się w oczy. Twarz Hogena.

Blada, bardzo blada, tylko wokół warg czerwona smuga. I oczy, szeroko otwarte, błyszczące, jakby załzawione, o powiększonych nienaturalnie źrenicach. Musiał nałykać się termidolu albo trajnu. W tym stanie mógł być groźny.

– Spierdalaj – powtórzył Hogen.

– Mam interes.

– Interes?

– Możesz zarobić pieniądze.

– Spierdalaj.

– Posłuchaj! Pieniądze.

– Z tobą?

– Moje.

– Spierdalaj.

Tyson nie wytrzymał, ruszył w stronę Hogena, ale Jack na niego nie czekał. Poderwał się z fotela, cofnął dwa kroki, sięgnął po leżący na podłodze kij baseballowy.

– Uspokój się! – Tyson nie chciał się bić, nie po to tu przyszedł.

– Bo co?

– Bo pięćdziesiąt kawałków przejdzie ci koło nosa.

– Ile?

– Pięćdziesiąt.

– Za mało.

– Nie wiesz jeszcze za co.

– I tak za mało.

Tyson powoli zbierał słowa. Udało mu się wciągnąć Hogena w rozmowę. Było dobrze.

– Za co? – spytał Jack.

– Za Roberta – Tyson wyrzucił to z siebie jednym tchem. – Nie sprzedasz im Roberta. Pieniądze dostaniesz ode mnie.

– Od ciebie?

– Tak.

– Pięćdziesiąt kawałków?

– Tak.

– Spierdalaj.

– Jeszcze raz tak do mnie powiesz, a wyrwę ci tę pałkę i skuję nią ryj – Tyson podniósł głos – Proponuję interes.

Hogen milczał chwilę. A potem zaczął się śmiać. Opuścił ręce i śmiał się głośno, głośno, szeroko otworzył usta, zamknął oczy, po policzkach ciekły mu łzy, a on się śmiał. Głośno.

– Ty, ty… – trochę seplenił, jedynki poszły w połowie, chyba tylko narkotyk pozwalał mu zapomnieć o bólu – Ja z tobą? Cholerny skurwysynu, ja z tobą? Wspólny interes?! Zrobimy, pewnie że zrobimy, o, takiego! Ja ci dam Roberta, ja ci go oddam… Miałem dziewczynę, moją dziewczynę, moją. Przyjechałeś i poszła.

– Ona nie była twoją dziewczyną, Hog.

– Ale byłaby. Byłaby. Ty myślisz, że kto jej dał informacje o twoim pudle, kto?! Jak myślisz skurwysynu? Tak, ja. Zdobyłem je, nieważne jak je zdobyłem…Ja. Ja…

– Nie zabijaj Roberta. Wyjadę stąd, zostawię ci ją – głos Tysona drżał.

– Wywaliła mnie dzisiaj, wywaliła na zbity pysk. Tak ja i ciebie. Ale z tobą się przeprosi i będzie się dupczyć, a mnie wywaliła.

– Słuchaj Jack…

– Gerardzie Tyson – usłyszał glos za swoimi plecami. Odwrócił się błyskawicznie. W drzwiach stał kapitan Olczoj – Gerardzie Tyson, dostałem telefon z Prinetown.

„… Ja rozumiem, że samotnej matce wychowującej kalekie dziecko jest ciężko. Ja rozumiem jej trud i wysiłek, współczuje jej losowi…

Ja rozumiem, że społeczeństwo ponosi koszty utrzymania i leczenia ciężko chorych i rozumiem, że jest to dla tego społeczeństwa obciążeniem.

Lecz przecież barbarzyństwem jest fakt, że wygoda i dostatek stoją ponad ludzkim życiem…”