– A gdzie ci się tak spieszy, mordko? – Pistol wycelował w jego stronę. – Dzisiaj przebrałeś miarkę.

Zatrzymali się trzy kroki od Tysona. Wciąż w jednej linii.

– Dlaczego wysłałeś chłopca?

– Mogę ci powiedzieć – Jack pokiwał głową. – Tak, mogę ci powiedzieć… Wczoraj odczytali testament starego. Rzeczywiście ja byłem powiernikiem i miałem zostać opiekunem Roberta. Tylko że stary nie zostawił pieniędzy, nic, a nic. Jego szmalec to bujda. Nabraliśmy się wszyscy. A już najbardziej Robert. Nie stać mnie na jego utrzymywanie, to raz, dwa…

– Dobra – Tyson przypomniał sobie, że nie ma zbyt wiele czasu. – Przepuśćcie mnie.

– Ty, Plam – zdziwił się Midge Pistol – Zwariował! Jak Boga kocham, zwariował!

– Kochaj go dalej – warknął Tyson – I spieprzaj. Jack, po co zadajesz się z takim gnojem? Przecież to szczyl…

– Ty! – udało się, sprowokował Pistola. Midge skoczył do przodu zaciskając pięści. Tyson był gotów. Zmarkował cios lewą, prawą, uzbrojoną w klucze, uderzył w szczękę. Zabolało, ale Pistola stokroć bardziej. Krzyknął, próbował zetrzeć z twarzy krew. Nie zdążył. Tyson kopnął go w brzuch, uchylił się przed uderzeniem wchodzącego do walki Plama. Przyjął ciężar jego ciała na bark. Łokciem trafił w zęby. Coś strzeliło. Hogen próbował podejść od tyłu. Tyson gwałtownie cofnął się dwa kroki, zdążył przy tym zahaczyć pięścią Pistola. Midge zwalił się na ziemię, chciał od razu wstać, Tyson kopnął go w brzuch odbierając oddech. W tej chwili sam poczuł pierwsze uderzenie, potem drugie, aż odrzuciło go do tyłu. Krew na wargach. Hogen poszedł do przodu, sądząc zapewne, że Tyson zdolny jest już tylko do przyjmowania razów. Popełnił błąd.

Tyson zbił jego uderzenie, wszedł w zwarcie, chwycił Hogena za kark, pociągnął jego głowę w dół. Równocześnie nastawił kolano, Hogen osunął się na ziemię. Pistol wciąż nie mógł się z niej podnieść.

Został tylko Plam.

Plam wyciągnął nóż.

– Odłóż to!

Krok w stronę furtki. I tak już stracił dużo czasu. Plam zorientował się, przeciął mu drogę.

– Rzuć, kurwa!

Plam skoczył. Nie chciał zabić, tylko dźgnąć. A może… Tyson przywarł do ziemi, żądło przeszło nad prawym ramieniem, chwycił rękę Plama, przyciągnął go do siebie. Plam się szarpnął, nie wydostał jednak nadgarstka z uchwytu Tyson.

Zdołał pociągnąć nożem po jego barku. Głęboko.

Tyson krzyknął. Nie puścił, ścisnął mocniej. Kolano w brzuch, w jaja, w brzuch…

Biegiem do samochodu.

„… To, czy śmierć przeraża nas, to tylko i wyłącznie kwestia statystyki, probabilistycznego rachunku. Wielu ludzi podejmuje się działań ryzykownych, groźnych dla życia i akceptujemy to. Dzieje się tak dlatego, iż zakładamy, że człowiek ma w tej grze ze śmiercią jakieś szanse, że może jej uciec, a ona może go ominąć. To, czy przetrwa najemny żołnierz, spadochroniarz czy matador, w znacznej mierze zależy do niego samego. Od więźniów obozów koncentracyjnych nie zależało nic i nie mieli żadnych szans przetrwania. Śmierć musiała przyjść po każdego. Ale i oni nawet walczyć mogli o dni, tygodnie, miesiące o dzięki tej walce niektórzy doczekali wyzwolenia.

Dzieci w łonach matek nie mogą walczyć nawet o minuty, nie mają żadnych szans, ich życie i śmierć zależy tylko od decyzji osób trzecich. Dlatego też aborcja była w gruncie rzeczy najpotworniejszym sposobem eksterminacji, jaki człowiek stosował w stosunku do innego człowieka…”

Ron Maniew „Rozważania o przyczynach”, Rabbitbooks 2076

Czasu zrobiło się mało, mało! Czterdzieści minut. Ale mimo to powinien zdążyć, przecież to tak niedaleko. Tylko, że ręka boli, tak strasznie boli. Powinna zdrętwieć, na filmach zawsze drętwieje i człowiek choć nią nie włada, to i nie czuje. A jego boli. Krew ciepłą plamą rozlała się na ramieniu, plecach, lepkie strużki spłynęły w dół, spodnie pewnie też zapaćkane. Zasycha chyba, bo nie czuć już toczących się kropel. Lecz ból wciąż trwa, każdy ruch, najlżejszy nawet ruch, gdy na przykład obraca się kierownicę, a znowu zdjąć rękę z kierownicy, nie, to zaboli mocniej, znacznie mocniej…

Dlaczego te samochody tak się wloką, zwykle wszyscy się śpieszą i cisną na klaksony, teraz cała kolumna wlecze się jakby w każdym wozie siedzieli podziwiający krajobraz turyści. A to przecież bzdura, to zwykła droga zjazdowa z autostrady Szesnastki, droga zjazdowa do Prinetown, więc wszyscy powinni pędzić na złamanie karku, ale, nie, dziś, dziś właśnie zebrało im się na rozwagę i stateczność.

Do miasta piętnaście kilometrów. Przeklęty korek! Trzeba lawirować między samochodami, szosa dwupasmowa, można się bawić w szachowego konika, przeskakiwać z pasa na pas, przyspieszać, hamować. A każde przyśpieszenie to nowy impuls bólu, a każde hamowanie to żar przytkniętego do ciała ognia, w barku, ręce, szyi. Koszula zdążyła już przylepić do skóry.

Mrówki w głowie posnęły. Zamiast nich pojawiły się szczury. Małe szczury, lepkie szczury, o sztywnym futrze i śliskich ogonach penetrujące wszystkie zakątki mózgu. Chwilami zasłaniały oczy i wtedy, przez ułamki sekund, a może całe sekundy, Tyson jechał na oślep.

Kształty i kolory mijanych samochodów zamazywały się, mgliły, rozpływały na barwne plamy. Ta jazda musiała się skończyć, wiedział, że Jeżeli zaraz nie zjedzie na pobocze, to za minutę, za dwie właduje się w jakąś maszynę i wtedy nie zdąży na pewno. Lecz jeśli zatrzyma się na chwilę, to może już nie ruszyć. Opadnie na fotel, zamknie oczy i będzie leżał, leżał…

Pisk opon. Charkot silnika. Wycie klaksonów.

Biały porsche próbował jechać jeszcze szybciej niż buick Tysona. Wyprzedzał na trzeciego na dwupasmowej szosie. Zmieścił się tylko dlatego, że Tyson i jadący obok facet w porę dali po hamulcach. Porsche nie zwolnił ani na moment, a Tyson zorientował się, że właśnie jest jego szansa. Wszedł na ogon białemu. Tamten był niezły, właśnie jest jego szansa. Wszedł na ogon białemu. Tamten był niezły, śmigał między samochodami z refleksem i wdziękiem. Wiele trudu kosztowało Tysona utrzymanie się na jego trasie, ale warto było, naprawdę warto.

Ten wyścig tak go wciągnął, że na chwilę zapomniał o bólu. Ale ból wrócił, wrócił tak nagle, że ręka gwałtownie pociągnęła kierownicę w lewo.

Jechał akurat lewym pasem, gdyby nie to, zagarowałby kogoś jak nic. Miał szczęście.

Jego buick ostrym łukiem wjechał na trawę oddzielającą oba pasy szosy. Ściął kilka krzaków, zahaczył zderzakiem o płot, zakolebał się na nim parę razy, znowu posłuszny zaciskającemu zęby Tysonowi, wrócił na drogę. Biały porsche był już daleko z przodu.

Miał do przejechania pięć kilometrów plus kawałek miasta. Zostało dwadzieścia minut. Wiedział, że jeśli nie zemdleje przy kierownicy, to zdąży.

Czerwone, tętnice tą czerwienią plamy pojawiły się na przedniej szybie buicka. A potem zniknęły. Było gorzej, coraz gorzej. Zacisnął zęby i wdusił pedał gazu.

„… Każdy z was akceptujący zło, staje się współuczestnikiem zbrodni!…”

z przemówienia Friderico Tarvolli,

przewodniczącego AsLive

To nie jest zwykły świat. Te drzewa zmieniające się w bure plamy, szosa rozlewająca się w taflę czerni, a potem domy, rozdęte, poprzechylane. Bez kolorów, bez ostrych granic. Tylko szara pleść pokrywająca oczy, układająca się na przedmiotach w gęstniejące kształty. Bolało, tak bardzo bolało i tak bardzo było źle. Jego organizm wciąż funkcjonował, dłonie zaciskały się na kierownicy, stopy dusiły pedały, oczy patrzyły prosto przed siebie.

Ale nie wiedział, jak udaje mu się prowadzić samochód, nie potrafił odszukać w pamięci chwili, gdy wjechał do miasta, gdy zatrzymał się na pierwszych światłach, gdy skręcił z Alei Konglerra i wjechał w wąską uliczkę, przy której stał Oddział Eutanazyjny.