– Forsa; to był ich argument. Tata pytał: Jak można sprzedać swoje życie? Jak można sprzedać to, czym się jest? Nie rozumieli. Nawet członkowie plemienia. Później gromadzili się przed naszymi drzwiami z czekami w rękach i pytali tatę, co mają dalej robić. Chcieli, żeby im powiedział, w co mają inwestować, gdzie iść i czy kupować farmy. Ale był już wtedy za mały, a w dodatku za bardzo pijany. Kombinat go pokonał. Bo Kombinat wygrywa z każdym. Z tobą też wygra. Nie mogli pozwolić, żeby ktoś taki silny jak tata chodził swobodnie po świecie, jeśli nie był jednym z nich. Chyba to rozumiesz.

– Tak, chyba tak.

– Dlatego źle zrobiłeś, że stłukłeś szybę. Teraz wiedzą, że jesteś silny. Teraz muszą cię okiełznać.

– Jak dzikiego mustanga, tak?

– Nie, nie. Posłuchaj. Mają inne metody; takie, z którymi nie można walczyć! Wsadzają ci różne rzeczy! Wmontowują do głowy! Biorą się do roboty, ledwie zobaczą, że będziesz silny; już jako dziecku instalują ci różne parszywe maszynki, instalują i instalują, aż jesteś załatwiony!

– Spokojnie, stary, sza!

– A jeśli usiłujesz walczyć, zamykają cię…

– Spokojnie, Wodzu, spokojnie. Bądź cicho. Chyba cię usłyszeli.

Opadł na poduszkę i leżał bez ruchu. Spostrzegłem, że moja pościel jest mokra od potu. Usłyszałem skrzypnięcie gumowych podeszew – to czarny z latarką przyszedł sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Udawaliśmy, że śpimy, i wreszcie wyszedł.

– W końcu tata zaczął pić – szepnąłem. Nie mogłem przestać mówić, dopóki nie opowiedziałem wszystkiego. – Pamiętam, jak leżał pod cedrami oślepły od wódki i podnosił butelkę do ust, ale to nie on z niej pił, tylko ona z niego. Wreszcie tak się skurczył, zmarszczył i zżółkł, że nawet psy przestały go poznawać i musieliśmy zawieźć go furgonetką do zakładu w Portland. Tam umarł. Nie, oni nie zabijają. Taty nie zabili. Ale to, co zrobili, było znacznie gorsze.

Nagle poczułem się strasznie śpiący. Nie miałem ochoty dłużej rozmawiać. Zacząłem się zastanawiać nad tym, co mówiłem, i zdałem sobie sprawę, że nie powiedziałem tego, co zamierzałem.

– Gadałem jak wariat, co?

– Tak, Wodzu. – McMurphy przekręcił się na łóżku. – Gadałeś jak wariat.

– To wszystko nie było to, co chciałem powiedzieć. Ale inaczej nie umiałem. Plotłem bzdury.

– Wcale tak nie uważam. Gadałeś jak wariat, ale to nie były bzdury.

Potem milczał tak długo, że myślałem, iż zasnął. Żałowałem, że nie powiedziałem mu dobranoc. Spojrzałem na niego: leżał zwrócony do mnie plecami. Na odkrytym ramieniu majaczył niewyraźnie tatuaż asów i ósemek. Ale ma grube ramię, pomyślałem – moje też było takie, kiedy grałem w piłkę. Chciałem wyciągnąć rękę i dotknąć tatuażu, żeby się przekonać, czy McMurphy żyje. Leży bardzo cicho, rzekłem do siebie, powinienem dotknąć go i sprawdzić, czy żyje…

To też kłamstwo. Wiem, że żyje. Nie dlatego chcę go dotknąć.

Chcę go dotknąć, bo jest mężczyzną.

To też kłamstwo. Dookoła są sami mężczyźni. Mógłbym dotknąć któregoś z nich.

Chcę go dotknąć, bo jestem pederastą!

To też kłamstwo. Jeden lęk kryje się pod drugim. Gdybym był pederastą, chciałbym robić z nim inne rzeczy. Chcę go dotknąć dlatego, że jest, kim jest.

Już miałem wyciągnąć rękę, kiedy McMurphy nagle się odezwał.

– Słuchaj, Wodzu! – zawołał, odwracając się do mnie gwałtownie. – Słuchaj, może pojechałbyś jutro z nami na ryby?

Nie odpowiedziałem.

– No jak? Szykuje się morowa zabawa. Wiesz pewnie, że mają przyjechać po nas moje dwie ciotki? Więc słuchaj, to nie żadne ciotki, tylko zawodowe tancerki, znajome kurwy z Portland. Co ty na to?

Powiedziałem mu, że jestem w szpitalu na koszt państwa.

– Co to ma wspólnego?

– Nie mam ani centa.

– Aha – mruknął. – O tym nie pomyślałem.

Znów milczał długo, pocierając palcem bliznę na nosie. Nagle przestał ją pocierać. Podniósł się na łokciu i spojrzał na mnie.

– Wodzu – rzekł wolno, taksując mnie wzrokiem – czy kiedy byłeś duży, to znaczy kiedy miałeś dwa metry wzrostu i ważyłeś ze sto dwadzieścia kilo, potrafiłeś podnosić takie ciężary jak na przykład konsola w gabinecie hydroterapii?

Zastanawiałem się chwilę. Konsola nie mogła ważyć więcej od blaszanych beczek z ropą, które dźwigałem w wojsku. Odparłem, że kiedyś pewnie tak.

– A dźwignąłbyś ją, gdybyś znów stał się duży?

Powiedziałem, że tak mi się zdaje.

– Nie obchodzi mnie, co ci się zdaje! Czy gotów jesteś obiecać, że ją podniesiesz, jeśli pomogę ci odzyskać siły? Jeśli mi obiecasz, to mało, że przejdziesz pod moim okiem kurs kulturystyczny, ale na dokładkę pojedziesz za frajer na ryby! – Oblizał wargi i upadł na posłanie. – A ja i tak coś na tym zarobię.

Leżał rechocząc z czegoś, co mu przyszło do głowy. Kiedy zapytałem, jak sprawi, że znów będę duży, przyłożył tylko palec do ust.

– Tajemnica, stary. Nie mogę ci wyjawić, jak to zrobię. Tego zresztą nie obiecywałem. Ho, ho, nadmuchanie olbrzyma do dawnych rozmiarów to tajemnica, której trzeba strzec pilnie, bo w rękach wroga mogłaby się stać niebezpieczną bronią. Sam nawet nie będziesz wiedział, kiedy się powiększasz. Ale daję ci słowo, że jak przejdziesz mój kurs, wszystko się nagle zmieni. Posłuchaj.

Spuścił nogi na posadzkę, usiadł na brzegu łóżka i położył ręce na kolanach. Przyćmione światło sączące się przez drzwi z dyżurki padało mu bokiem na twarz, wydobywając z ciemności blask zębów i wpatrzone we mnie oczy. Magiczny głos McMurphy’ego zaczął cicho snuć się po sypialni.

– Oto nadchodzisz aleją, ty, Wielki Wódz Bromden, a mężczyźni, kobiety i dzieci zadzierają głowy, żeby ci się przyjrzeć. “Hej, hej, co to za olbrzym sadzi trzymetrowymi susami i musi się schylać, żeby nie zawadzić głową o druty telegraficzne?” Przelatujesz przez miasto jak wicher, zatrzymując się tylko dla dziewic; wy, dziwki, nawet się nie pchajcie, chyba że macie cycki jak melony i mocne, zgrabne, białe nogi dostatecznie długie, żeby owinąć nimi jego potężne plecy, a cipy gorące, soczyste i słodkie jak miód…

Snuł w mroku opowieść i mówił o przyszłości, obiecując, że wszyscy faceci będą się mnie bali, a wszystkie babki będą za mną ganiać. Potem powiedział, że natychmiast idzie wpisać mnie na listę jadących na ryby. Wstał, wziął z szafki ręcznik, zawiązał go sobie wokół bioder, włożył czapkę i stanął nade mną.

– Mówię ci, stary, wierz mi, babki same będą cię przewracać na ziemię, żeby tylko znaleźć się pod tobą.

Nagle wysunął rękę, szybkim ruchem odwiązał krępujące mnie prześcieradło i ściągnął koc, zostawiając mnie nagiego.

– Spójrz sam, Wodzu. Ha, ha. Nie mówiłem? Już urosłeś z piętnaście centymetrów!

Śmiejąc się, ruszył wzdłuż łóżek w stronę drzwi.

*

Dwie kurwy przyjadą z Portland i zabiorą nas na ryby!

Ledwo mogłem się doczekać, aż o szóstej trzydzieści zapalą światło.

Wstałem z łóżka pierwszy i natychmiast pognałem sprawdzić, czy moje nazwisko rzeczywiście znajduje się na liście wywieszonej przy dyżurce na tablicy ogłoszeń. LISTA OSÓB JADĄCYCH NA RYBY – oznajmiał nagłówek u góry kartki; poniżej wpisał się McMurphy, a zaraz pod nim – przy jedynce – Billy Bibbit. Przy dwójce figurował Harding, przy trójce Fredrickson i tak kolejno do numeru dziesiątego, przy którym widniało puste miejsce. Ja byłem wpisany jako ostatni; dziewiąty, nie licząc McMurphy’ego. Więc naprawdę miałem się wyrwać ze szpitala i pływać kutrem z kurwami! Musiałem to sobie w kółko powtarzać, żeby uwierzyć.

Trzej czarni sanitariusze wepchnęli się przede mnie i zaczęli czytać listę, wodząc szarymi paluchami po papierze. Kiedy doszli do mojego nazwiska, odwrócili się do mnie, szczerząc zęby.

– Też coś, kto zapisał Wodza Bromdena na tę kretyńską wyprawę? Przecież Indiany nie umią pisać.

– A co, myślisz, że czytać umią?

Przy każdym ich ruchu świeżo wykrochmalone, sztywne rękawy białych bluz szeleściły niczym papierowe skrzydła. Udałem, że nie słyszę ich drwin i nie wiem, o co chodzi, ale kiedy mi chcieli wetknąć do ręki szczotkę, żebym pozamiatał za nich korytarz, pomyślałem, że mam to gdzieś, obróciłem się na pięcie i poszedłem z powrotem w kierunku sypialni. Byle kto nie będzie rozkazywał facetowi, który jedzie z kurwami na ryby.