– Świetny pomysł! – zawołał McMurphy, przymknął oczy i ze świstem wciągnął przez zęby powietrze. – Tak jest! Słony zapach rozhukanej wody, fale bijące o dziób, stawianie czoła żywiołom tam, gdzie najlepiej widać, co wart jest człek i co warta łódź… Przekonała mnie siostra! Jeszcze dziś zadzwonię i wynajmę łajbę. Może siostrę też zapisać?

Oddziałowa w milczeniu podeszła do tablicy ogłoszeń i przypięła artykuł.

Nazajutrz McMurphy zaczął zapisywać chętnych na wyprawę i zbierać od nich po dziesięć dolców na wynajęcie łodzi, a oddziałowa zaczęła systematycznie znosić wycinki prasowe o rozbitych łodziach i nagłych sztormach. McMurphy wyśmiewał ją razem z jej wycinkami, mówiąc, że jego ciotki, które większą część życia spędziły w portach, bujając na falach z różnymi marynarzami, przysięgają, że uczestnicy wyprawy będą bezpieczni jak u mamy pod pierzyną i mają się niczym nie przejmować. Oddziałowa jednak dobrze znała swoich pacjentów. Wycinki przeraziły ich bardziej, niż McMurphy się spodziewał. Sądził, że wszyscy będą chcieli jechać, a tymczasem musiał namawiać i przekonywać. W przeddzień wyjazdu wciąż było o dwóch chętnych za mało, żeby zapłacić za wynajęcie łodzi.

Byłem bez pieniędzy, ale miałem ochotę zapisać się na wyprawę. Im więcej McMurphy mówił o łowieniu łososi, tym bardziej chciałem jechać. Wiedziałem, że to kretyński pomysł; wpisanie się na listę było przecież równoznaczne z ogłoszeniem wszem i wobec, że nie jestem głuchy. Jeśli usłyszałem dyskusję o łodziach i rybach, to musiałem także słyszeć wszystkie poufne rozmowy, które prowadzono przy mnie w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Gdyby Wielka Oddziałowa się dowiedziała, że znam jej zdradzieckie knowania, rzuciłaby się na mnie z piłą elektryczną i pastwiła nade mną, dopóki nie nabrałaby absolutnej pewności, że jestem głuchoniemy. A więc jeśli chciałem słyszeć, musiałem dalej udawać głuchego; mimo że tak bardzo pragnąłem jechać, uśmiechnąłem się na tę myśl.

Wieczorem w przeddzień wyprawy leżałem w łóżku, rozmyślając o mojej głuchocie, o latach udawania, że nie słyszę ani słowa, i zastanawiałem się, czy potrafiłbym się zachowywać inaczej. A potem przypomniałem sobie, że to nie ja zacząłem udawać głuchego; to ludzie zaczęli traktować mnie jak durnia, który nie słyszy, nie widzi i nie potrafi wydusić z siebie słowa.

Co więcej, traktowali mnie tak nie tylko tuż przed moim przyjściem do szpitala, ale również wiele lat wcześniej. W wojsku odnosili się do mnie w ten sposób wszyscy starsi rangą. Pewnie im się wydawało, że tak właśnie należy postępować wobec kogoś o moim wyglądzie. Już nawet w szkole ludzie mówili, że chyba nie słucham, co mówią, i sami przestawali mnie słuchać. Leżąc na łóżku, usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy. Chyba mieszkaliśmy wtedy jeszcze w naszej wiosce nad brzegiem Kolumbii. Było lato…

…mam z dziesięć lat i solę przed chatą łososie przed ułożeniem ich na ruszcie, gdy wtem spostrzegam samochód, który skręca z autostrady i kołysząc się na wybojach, wjeżdża między krzaki szałwi, ciągnąc za sobą niczym przyczepy tumany czerwonego pyłu.

Obserwuję samochód, kiedy wjeżdża na wzgórze i zatrzymuje się w pewnej odległości od naszego podwórka; nadciągające za nim tumany pyłu rozbijają się o bagażnik i osiadają wolno na krzakach szałwi i mydlnicy, upodabniając je do czerwonych, dymiących szczątków ocalałych z pożaru. Pasażerowie czekają, dopóki migocący w słońcu pył nie opadnie zupełnie. Wiem, że to nie turyści z aparatami fotograficznymi, bo turyści nigdy nie podjeżdżają tak blisko wioski. Jeśli chcą ryb, kupują je na autostradzie; wolą trzymać się z dala od naszych siedzib, bo się boją, że ich oskalpujemy albo przywiążemy do pala i spalimy na stosie. Nie wiedzą, że niektórzy członkowie naszego plemienia są prawnikami w Portland; zresztą nie uwierzyliby mi, gdybym im powiedział. A przecież jeden z moich stryjów został najprawdziwszym na świecie prawnikiem – jak twierdzi tata, wyłącznie po to, by udowodnić ludziom, że potrafi tego dokonać, choć wolałby polować z ościeniem na ryby przy wodospadzie. Tata mówi, że jeśli człowiek nie ma się na baczności, ludzie zmuszą go do robienia tego, czego chcą, albo – jeśli jest uparty – do robienia czegoś wręcz odwrotnego, po prostu im na złość.

Drzwiczki samochodu otwierają się nagle i wysiadają z niego trzy osoby, z których dwie siedziały z przodu, a jedna z tyłu. Zaczynają się wspinać po zboczu w stronę wioski; widzę, że dwie pierwsze osoby to mężczyźni w granatowych garniturach, natomiast trzecią, która siedziała z tyłu, jest stara, siwa kobieta w stroju tak sztywnym i ciężkim, jakby był zrobiony z blachy pancernej. Przedarłszy się wreszcie przez krzaki szałwi, wchodzą na nasze podwórze spoceni i zasapani.

Pierwszy mężczyzna przystaje i rozgląda się po wiosce. Jest niski i gruby, a na głowie ma biały kowbojski kapelusz. Kiwa głową, widząc chwiejne ruszty do suszenia ryb, stare samochody, kurniki, motocykle i psy.

– Widzieliście kiedy coś podobnego? Co? Przynajmniej raz w życiu?

Zdejmuje kapelusz i przykłada złożoną chusteczkę do głowy przypominającej czerwoną gumową piłkę – ociera ją tak ostrożnie, jakby się bał, że pogniecie chusteczkę albo rozczochra kępkę zlepionych potem strączkowatych włosów.

– Jak ludzie mogą żyć w ten sposób? Jak myślisz, John?

Mówi bardzo głośno, bo nie jest przyzwyczajony do ryku wodospadu.

John unosi wysoko gęste siwe wąsy, żeby zapach solonych przeze mnie łososi nie wpadał mu w nozdrza. Szyję i policzki ma zroszone potem, a granatowy garnitur zupełnie przemoczony na plecach. Sporządza notatki, obracając się w miejscu i obejmując wzrokiem chatę, ogródek oraz czerwone, zielone i żółte wyjściowe sukienki mamy suszące się na sznurze za chatą – wykonawszy pełny obrót, znów staje twarzą do mnie i przygląda mi się, jakby dopiero teraz mnie zauważył, choć cały czas byłem dwa kroki od niego. Nachyla się nade mną, mruży oczy i unosi wąsy, żeby zatkać nos, jakbym to ja cuchnął, a nie ryby.

– Jak myślisz, gdzie są jego rodzice? – pyta. – W lepiance czy nad wodospadem? Skoro już tu jesteśmy, powinniśmy pogadać z tym facetem.

– Za nic nie wejdę do tej nory – mówi grubas.

– Ta nora, Brickenridge – oznajmia John spoza wąsów – to domostwo wodza; faceta, do którego mamy interes, szlachetnego przywódcy tego plemienia.

– Interes? Mów o sobie, ja nie mam do niego żadnego interesu. Rząd płaci mi za wycenianie, a nie za gadanie.

Słysząc to, John wybucha śmiechem.

– Racja. Ale ktoś powinien ich powiadomić o planach rządowych.

– Jeśli jeszcze nie wiedzą, to dowiedzą się wkrótce.

– Przecież to proste, wystarczy wejść i pogadać.

– Do tej brudnej dziury? Idę o zakład, że roi się tam od pająków. Podobno w tych ruderach z suszonej gliny gnieżdżą się w ścianach miliony robactwa. A gorąco, że pojęcia nie masz. Spójrz na małego Hajawatę; widzisz, jak ładnie się przypiekł? Ho. Cały jest czerwony.

Śmieje się i znów przykłada chustkę do głowy, lecz milknie, kiedy spogląda na niego kobieta. Odchrząkuje, spluwa na ziemię, a następnie podchodzi do huśtawki, którą tata zawiesił dla mnie na gałęzi jałowca, siada na niej i zaczyna się łagodnie bujać, wachlując się jednocześnie kapeluszem.

Myślę nad tym, co powiedział, i narasta we mnie gniew. Ponieważ grubas i John – bynajmniej się mną nie krępując – dalej rozprawiają o chacie, o wiosce, o ziemi i obliczają, ile co jest warte, zaczynam podejrzewać, iż chyba nie wiedzą, że rozumiem każde słowo. Pewnie przyjechali ze Wschodu, gdzie ludzie znają Indian tylko z filmów. Wyobrażam sobie, jak będzie im wstyd, kiedy odkryją, że wiem, co wygadywali.

Czekam jeszcze chwilę, podczas gdy oni mówią o upale i naszym domu, a potem wstaję z kolan i wyjaśniam grubasowi, najpoprawniej, jak się nauczyłem w szkole, że nasza gliniana chata jest znacznie, ale to znacznie chłodniejsza od wszystkich domów w miasteczku.