Znów ukląkł, podniósł brzeg mojej pościeli i poświecił latarką.

– I co ty na to? Założę się, że wszystkie te kawałki są przeżute co najmniej z tysiąc razy!

McMurphy zaczął chichotać ubawiony. Czarny potrząsnął papierową torbą; słysząc grzechotanie, obaj parsknęli śmiechem. Potem czarny powiedział McMurphy’emu dobranoc, zawinął brzeg torby, jakby miał w niej drugie śniadanie, i poszedł schować ją sobie na później.

– Wodzu! – szepnął McMurphy. – Powiedz mi coś!

I zaczął śpiewać piosenkę popularną bardzo dawno temu:

– “Czy gdy wyjmiesz ją z ust na noc, guma traci mięty smak?”

W pierwszej chwili ogarnęła mnie złość. Myślałem, że McMurphy wyśmiewa się ze mnie tak samo jak inni.

– “Czy gdy znów ją bierzesz rano, cała twarda jest jak lak?” – śpiewał szeptem.

Ale im dłużej się zastanawiałem, tym bardziej zaczynało mnie to bawić. Musiałem panować nad sobą, żeby się nie roześmiać – nie tyle z piosenki McMurphy’ego, ile z samego siebie.

– “To nie daje mi spokoju, chcę usłyszeć nie lub tak; czy gdy wyjmiesz ją z ust na noc, guma traci mięty smaaaaaaak?”

Ciągnął ostatnią zgłoskę i łachotał mnie nią jak piórkiem. Nie mogłem się dłużej powstrzymać i parsknąłem cicho; bałem się, że za chwilę zacznę się śmiać i nie będę mógł przestać. Ale akurat w tym momencie McMurphy wyskoczył z łóżka i zaczął grzebać w nocnej szafce, więc jakoś się uciszyłem. Zacisnąłem zęby nie wiedząc, co robić. Od lat ograniczałem się tylko do pochrząkiwań i ryków. Usłyszałem, jak drzwiczki szafki – niby stalowa klapa – zatrzaskują się z głuchym łoskotem. Usłyszałem, jak McMurphy woła: “łap”, i coś upadło na moje łóżko. Coś małego. Wielkości jaszczurki lub węża…

– W tej chwili, Wodzu, mam tylko owocową. Wygrałem paczkę od Scanlona – oznajmił, kładąc się z powrotem do łóżka.

A ja, nim zdałem sobie sprawę z tego, co robię, powiedziałem mu “dziękuję”.

W pierwszej chwili nie rzekł nic. Wsparty na łokciu, obserwując mnie tak, jak przedtem obserwował czarnego, czekał, aż jeszcze coś powiem. Podniosłem z pościeli paczkę gumy i trzymając ją w dłoni, powtórzyłem:

– Dziękuję.

Wypadło to dość mizernie, bo gardło miałem zardzewiałe i język mi skrzypiał. McMurphy powiedział, że wyraźnie wyszedłem z wprawy, i wybuchnął śmiechem. Ja też spróbowałem się roześmiać, ale pisnąłem tylko jak kurczę, które uczy się piać. Było to bardziej zbliżone do płaczu niż do śmiechu.

McMurphy poradził mi, żebym się nie spieszył, bo jeśli chcę poćwiczyć mówienie, gotów jest mnie słuchać do szóstej trzydzieści. Stwierdził, że człowiek, który milczał tak długo jak ja, musi mieć wiele do opowiadania, a następnie położył głowę na poduszce i czekał, aż zacznę mówić. Przez chwilę zastanawiałem się, co by mu powiedzieć, ale jedyne, co mi przychodziło do głowy, to takie rzeczy, których żaden mężczyzna nie mówi drugiemu, bo nie sposób ująć ich w słowa. Kiedy McMurphy zobaczył, że nie potrafię nic z siebie wydusić, założył ręce za głowę i zaczął opowiadać o sobie.

– Pamiętam, jak kiedyś zrywałem fasolę pod Eugene w dolinie Willamette i cholernie byłem rad, że mam tę robotę. Było to na początku lat trzydziestych, a wtedy rzadko który dzieciak mógł załapać pracę. Dostałem ją, bo udowodniłem nadzorcy, że potrafię zbierać strąki równie szybko i starannie jak dorośli. No, w każdym razie byłem tam jedynym dzieciakiem. Ja jeden i sami dorośli. Na początku próbowałem z nimi gadać, ale zobaczyłem, że mnie w ogóle nie słuchają; gówno ich obchodzi, co ten rudy mały obdartus ma do powiedzenia. Więc zamknąłem gębę. Byłem na nich wściekły za to, że nie chcieli mnie słuchać, no i zamknąłem gębę na bite cztery tygodnie, które tam pracowałem. A oni mełli jęzorami, obgadując wujów, stryjów i krewnych albo, gdy ktoś się nie stawił do roboty, to jego. I tak przez cztery tygodnie; ja tymczasem milczałem jak zaklęty. Aż pewnie w ogóle zapomniały, tępe pierdoły, że umiem mówić! Czekałem na odpowiednią chwilę. I wreszcie ostatniego dnia wygarnąłem im wszystko, żeby wiedzieli, jaka z nich nędzna banda skurwysynów. Opowiedziałem każdemu po kolei, jak go obsmarowywali kumple pod jego nieobecność. Rany, ale wtedy nastawiali uszu! W końcu zaczęli się awanturować między sobą, a ja straciłem dodatek wysokości pół centa od każdego zebranego kilograma, który mi się należał za to, że nie opuściłem ani dnia pracy. Nadzorca podejrzewał, że ta burda to moja sprawka, a choć nie mógł mi nic udowodnić, wystarczyło mu, że miałem w mieście złą opinię. Więc jego też zbluzgałem. Mój niewyparzony język kosztował mnie wtedy ze dwadzieścia dolarów, ale nie żałowałem ani centa.

Przez chwilę rechotał na to wspomnienie, a potem przekręcił głowę na poduszce i spojrzał na mnie.

– Powiedz, Wodzu, czy ty też czekasz na odpowiednią chwilę, żeby wszystko wygarnąć?

– Nie – odparłem. – Nie dałbym rady.

– Nie dałbyś rady? To łatwiejsze, niż myślisz.

– Jesteś… większy, silniejszy niż ja – wymamrotałem.

– Co takiego? Nie słyszę cię, Wodzu.

Zebrałem w gardle trochę śliny.

– Jesteś większy i silniejszy ode mnie. Dlatego tobie łatwo.

– Ja? Żartujesz chyba! Jak pragnę zdrowia, spójrz w lustro; przerastasz o głowę wszystkich na oddziale! Mógłbyś każdego z nas rozłożyć jedną ręką!

– Nie. Jestem dużo za mały. Kiedyś byłem większy, ale to było dawno temu. Teraz jestem o połowę mniejszy od ciebie.

– Ho, ho, rety, ty chyba naprawdę jesteś stuknięty! Od razu zwróciłem na ciebie uwagę, kiedy wszedłem na oddział; siedziałeś na krześle ogromny jak góra. Mówię ci, znam dobrze okręg Klamath, cały Teksas, Oklahomę i okolice Gallup, ale większego Indianina w życiu nie widziałem.

– Urodziłem się w wiosce nad Kolumbią – oznajmiłem, a on czekał, co powiem dalej. – Mój tata był prawdziwym wodzem i nazywał się Tee Ah Millatoo, Sosna Stojąca Najwyżej Na Górze, choć wcale nie mieszkaliśmy na szczycie góry. Pamiętam z dzieciństwa, że był naprawdę ogromny. A potem matka stała się dwa razy większa od niego.

– Musiała być postawną babką. Ile miała wzrostu!

– Oj, duża była, duża…

– Ale ile mierzyła?

– Ile mierzyła? Facet na jarmarku obejrzał ją i powiedział, że ma metr siedemdziesiąt pięć i waży pięćdziesiąt dziewięć kilo, ale on jej nie znał. Stawała się coraz większa!

– To znaczy?

– W końcu była większa niż tata i ja razem wzięci.

– Mówisz, że pewnego dnia po prostu zaczęła sobie rosnąć? Ładna historia; nigdy dotąd nie słyszałem, żeby Indianki robiły coś takiego.

– Nie była Indianką. Była białą kobietą. Z The Dalles.

– Jak się nazywała? Bromden? Poczekaj, teraz zaczynam rozumieć. – Zastanawiał się przez chwilę, po czym rzekł: – Jeśli biała kobieta wychodzi za Indianina, to popełnia mezalians, tak? Dobra, już chyba rozumiem.

– Ale to nie tylko przez nią tata tak zmalał. Wszyscy go zadręczali, bo był wielki, nie zamierzał się ugiąć i robił, co chciał. Dręczyli go tak samo, jak teraz dręczą ciebie.

– Kto, Wodzu, kto? – zapytał cicho, poważniejąc nagle.

– Ludzie Kombinatu. Dręczyli go latami. Przez pewien czas był dość silny, żeby z nimi walczyć. Chcieli, żebyśmy żyli w inspekcjonowanych domach. Chcieli odebrać nam wodospad. Nawet niektórzy członkowie plemienia przyłączyli się do Kombinatu i też zaczęli dręczyć tatę. Pobito go kilkakrotnie w miasteczku, a raz obcięto mu włosy. Och, Kombinat jest potężny… potężny. Tata walczył z nim uparcie, ale w końcu tak zmalał przez matkę, że dalej już nie mógł i musiał się poddać.

McMurphy długo milczał. Potem podniósł się na łokciu, spojrzał na mnie i zapytał, dlaczego pobito tatę. Wyjaśniłem, że miała to być zapowiedź tego, co go czeka, jeśli nie podpisze papierów i nie odda wszystkiego rządowi.

– Co miał oddać rządowi?

– Wszystko. Plemię, wioskę, wodospady…

– Aha, teraz sobie przypominam; mówisz o wodospadach, przy których Indianie łowili łososie… Dawno, dawno temu. No tak. Ale o ile pamiętam, Indianie dostali wtedy kupę forsy.