Klucz Wielkiej Oddziałowej wsuwa się do zamka, a gdy tylko ona sama staje w drzwiach, czarny karzeł już tam na nią czeka, przestępując z nogi na nogę jak dzieciak, który chciałby się odlać. Jestem akurat niedaleko i słyszę, że nazwisko McMurphy’ego pada kilkakrotnie – widocznie czarny się skarży, że McMurphy umył już zęby, a to, że tej nocy zmarł stary Blastic, wyleciało mu zupełnie z głowy. Wymachuje rękami i opowiada, czego to ten pomylony rudzielec nie wyrabia z samego rana – przeszkadza w pracy, łamie regulamin; czy ona nie mogłaby temu zaradzić?

Oddziałowa wpatruje się w niego lodowatym wzrokiem, dopóki karzeł nie przestaje podrygiwać, a następnie spogląda w stronę otwartych drzwi umywalni, z których jeszcze głośniej niż przedtem grzmi śpiew McMurphy’ego.

– “Twa matka mnie nie chce, bo jestem ubooo-gi; mówi, żem niegodzien wejść w jej domu progi”.

Na twarzy oddziałowej maluje się zaskoczenie – baba podobnie jak my od tak dawna nie słyszała śpiewu, że w pierwszej chwili w ogóle nie rozumie, co się dzieje.

– “Na los się nie skarżę, żyję tak, jak mooo-gę, a jak mnie gdzie nie chcą, ruszam w dalszą drogę!”

Strzyże uszami jeszcze przez kilka sekund, żeby się upewnić, czy się nie przesłyszała, po czym zaczyna się nadymać. Nozdrza rozszerzają się jej gwałtownie, a z każdym oddechem staje się coraz większa i potężniejsza; odkąd odszedł Taber, nigdy się tak nie nadymała z gniewu na pacjenta. Porusza rękami, żeby sprawdzić zawiasy w łokciach i palcach. Rozlega się ciche skrzypnięcie. Oddziałowa rusza z miejsca; odskakuję szybko pod ścianę, kiedy wielka jak ciężarówa przelatuje z hukiem, zamiast przyczepy holując za sobą w obłoku spalin wiklinowy koszyk. Usta ma rozchylone, uśmiech wyprzedza ją niczym atrapa na masce. Czuję gorącą woń oleju i pracujących silników – oddziałowa z każdym krokiem robi się coraz większa, nadyma się i sapie, zmiażdży wszystko na swojej drodze jak ogromny walec! Lękam się, co będzie.

Nagle, gdy tak się toczy ogromna i wściekła, McMurphy wychodzi z umywalni, podtrzymując ręcznik na biodrach. Oddziałowa staje w pół kroku! Kurczy się, że ledwo sięga głową ręcznika! McMurphy szczerzy do niej z góry zęby; uśmiech oddziałowej zaczyna blednąc, ustępować, załamują się jej kąciki ust.

– Dzień dobry, siostro Srached! Co słychać w wielkim świecie?

– Nie wolno panu tu chodzić… w samym ręczniku!

– Nie? – McMurphy spogląda na środek mokrego, opinającego go ciasno ręcznika akurat na wysokości nosa oddziałowej.

– Ręczniki też są wbrew regulaminowi oddziału? A więc nie pozostaje mi nic innego jak…

– Nie! Niech się pan nie waży! Proszę natychmiast wrócić na salę i włożyć ubranie!

Ponieważ przemawia do niego tonem nauczycielki strofującej ucznia, McMurphy niczym uczniak spuszcza głowę i mówi żałośnie, jakby się zaraz miał rozpłakać:

– Nie mogę, psze pani. Jakiś złodziej zwędził mi w nocy ubranie. Łóżko jest tak wygodne, że spałem jak zabity.

– Ktoś zwędził…?

– Gwizdnął. Sprzątnął. Rąbnął. Ukradł! – woła wesoło. – Do licha, ktoś zwinął moje łachy!

Tak się cieszy z własnych słów, że zaczyna podskakiwać z radości.

– Ktoś ukradł panu ubranie?

– Na to wygląda.

– Ale ubranie więzienne? Po co?

McMurphy przestaje skakać i znów zwiesza głowę.

– Wiem tylko, że leżało przy łóżku, kiedy się kładłem spać, a kiedy się obudziłem, już go nie było. Znikło bez śladu. Och, dobrze wiem, że to tylko więzienne drelichy, szorstkie, wypłowiałe i niezgrabne… Takie ubranie to może nic atrakcyjnego dla człowieka, który ma co włożyć. Ale dla nagiego…

– To ubranie – przerywa mu oddziałowa, uświadamiając sobie wreszcie, co się stało – zabrano panu zgodnie z przepisami. Otrzymał pan w zamian zieloną odzież szpitalną.

McMurphy potrząsa głową i wzdycha, ale wciąż nie podnosi wzroku.

– Nic podobnego. Rano nie było nic prócz czapki, którą mam na głowie, i…

– Williams! – krzyczy siostra Ratched do karła, który wciąż tkwi przy drzwiach oddziału, żeby w razie czego móc prysnąć. – Williams, pozwoli pan na moment?

Czołga się do niej jak pies, który spodziewa się kary.

– Williams, dlaczego temu pacjentowi nie wydano odzieży?

Karzeł oddycha z ulgą. Prostuje się i z uśmiechem wskazuje szarą dłonią jednego z dwóch większych sanitariuszy pracujących na końcu korytarza.

– To pan Washington ma dziś klucz do magazynu. Nie ja. Naprawdę.

– Panie Washington!!!

Krzyk przygważdża czarnego do miejsca; kamienieje ze zmywakiem wzniesionym nad kubłem.

– Proszę tu podejść!

Zmywak osuwa się bezgłośnie do kubła i czarny powoli, ostrożnie opiera go trzonkiem o ścianę. Potem się odwraca, patrzy na McMurphy’ego, na karła i na oddziałową, a następnie rozgląda się na prawo i lewo, jakby myślał, że wołała kogo innego.

– Proszę tutaj!

Sanitariusz chowa ręce do kieszeni i powłócząc nogami sunie wolno w jej stronę. Nigdy nie chodzi szybko, ale jeśli się teraz nie pospieszy, oddziałowa przemieni go wzrokiem w bryłę lodu i rozbije na miał, bo obróciła przeciwko niemu całą swoją nienawiść, wściekłość i frustrację, które zamierzała wyładować na McMurphym. Nienawiść omiata czarnego jak lodowaty podmuch – sanitariusz zwalnia kroku, czując jej siłę. Wtula głowę w ramiona i garbi się, jakby szedł pod wiatr. Włosy i brwi pokrywa mu szron. Czarny garbi się bardziej i bardziej, ale idzie coraz wolniej; nie dojdzie.

Lecz McMurphy zaczyna nagle gwizdać skoczną melodię i to ratuje czarnego, bo oddziałowa odrywa od niego wzrok. Jest wściekła, cała się gotuje, jeszcze jej takiej nie widziałem. Dawno straciła swój porcelanowy uśmiech; usta ma wąskie, zaciśnięte, podobne do kawałka rozgrzanego drutu. Gdyby inni pacjenci widzieli ją teraz, McMurphy mógłby od razu zacząć zbierać wygraną.

Czarny dociera wreszcie do celu – szedł ze dwie godziny. Oddziałowa wciąga głęboko powietrze.

– Panie Washington, dlaczego ten pacjent nie otrzymał dziś rano szpitalnej odzieży? Nie widział pan, że oprócz ręcznika nie ma nic na sobie?

– Mam jeszcze czapkę – szepcze McMurphy, pstrykając palcem w daszek cyklistówki.

– Słucham, panie Washington?

Duży sanitariusz spogląda na tego, który go wydał, i karzeł znów zaczyna podrygiwać nerwowo. Duży przypatruje mu się przez dłuższą chwilę oczami podobnymi do lamp radiowych, jakby mówił, że porachuje się z nim później; następnie odwraca głowę i mierzy wzrokiem McMurphy’ego: widzi szerokie, muskularne ramiona, łobuzerski uśmiech, bliznę na nosie i rękę podtrzymującą ręcznik. Na koniec zerka na oddziałową.

– Zdaje mi się… – zaczyna.

– Zdaje się panu? Nie ma się co panu zdawać! Jeśli pacjent natychmiast nie otrzyma odzieży, najbliższe dwa tygodnie spędzi pan na oddziale geriatrycznym! Tak jest! Może miesiąc podawania basenów i asystowania przy kąpielach błotnych pozwoli panu lepiej docenić, jak mało pracy jest na tym oddziale! Kto gdzie indziej szoruje przez cały dzień posadzki? Pan Bromden? O nie, dobrze pan wie, czyje to zadanie. Specjalnie zwalniamy was, sanitariuszy, z innych obowiązków, żebyście mogli więcej czasu poświęcić pacjentom. Co oznacza, że macie również dbać o to, by nie paradowali nadzy po oddziale. Co by się stało, gdyby któraś z młodszych pielęgniarek weszła tu rano i ujrzała pacjenta biegającego bez ubrania po korytarzu? Co by się stało?

Czarny nie bardzo wie, co by się takiego stało; pojął jednak, czego chce od niego oddziałowa, i rusza leniwym krokiem do magazynu po odzież dla McMurphy’ego – pewnie wybierze o dziesięć numerów za małą – wraca równie leniwie i podaje ją McMurphy’emu, obrzucając go tak nienawistnym spojrzeniem, jakiego dotąd nie widziałem. McMurphy waha się moment, jakby się zastanawiał, co robić, skoro obie ręce ma zajęte; w jednej ściska bowiem szczotkę, a drugą podtrzymuje ręcznik. Wreszcie mruga do oddziałowej, wzrusza ramionami, odwija ręcznik i zarzuca go jej na ramię niczym na drewniany wieszak.