McMurphy nie umie siedzieć bezczynnie – musi się czymś zająć. Zaczyna suwać łyżką po talerzu resztki jedzenia, ale już po dwóch minutach nudzi go ta zabawa. Zahacza kciuki o kieszenie, odchyla się z krzesłem do tyłu i mrużąc jedno oko, spogląda na zegar. Potem pociera nos.

– Wiecie co? Ten zegar na ścianie przypomina mi tarcze na strzelnicy w Fort Riley. Dostałem tam mój pierwszy medal, odznaczenie doborowego strzelca. McMurphy Sokole Oko. Kto się założy o nędznego dolca, że trafię krążkiem masła w sam środek zegara albo przynajmniej w tarczę?

Trzech facetów przyjmuje zakład. McMurphy kładzie krążek masła na nożu i zamachuje się nim lekko. Krążek ląduje dobre piętnaście centymetrów na lewo od zegara i Okresowi zaczynają się nabijać z McMurphy’ego, który płaci wygraną. Żartują, czy na pewno zwie się Sokole Oko, a nie przypadkiem Kurze Oko, ale akurat wtedy czarny karzeł wraca od mycia Roślin, więc wszyscy spuszczają oczy i milkną. Karzeł czuje, że coś się stało, ale nie wie, co. Pewnie sam by się nie połapał, gdyby stary pułkownik Matterson, rozglądając się po sali, nie dojrzał masła, natychmiast nie wskazał go palcem i nie rozpoczął wykładu, perorując tak pewnie swoim głębokim głosem, jakby to, co mówił, miało ręce i nogi.

– Mas-ło… to partia re-pu-bli-kań-ska…

Karzeł patrzy tam, gdzie wskazuje pułkownik, i dostrzega krążek masła, który wolno sunie w dół po ścianie niczym żółty ślimak. Mały sanitariusz mruga oczami, ale nic nie mówi – nawet nie ogląda się za siebie, bo i tak wie, czyja to sprawka.

McMurphy szepcze coś i szturcha siedzących przy nim Okresowych; po chwili kiwają głowami, więc kładzie na stole trzy dolary i opiera się wygodnie. Wszyscy odwracają się na krzesłach i obserwują zjeżdżające w dół masło, które przyspiesza, na moment staje, a dalej znów spływa równo, pozostawiając na ścianie błyszczący pas. Nikt się nie odzywa. Patrzą na masło, na zegar, znów na masło. Teraz wskazówki się ruszają.

Masło dotyka podłogi pół minuty przed siódmą trzydzieści i McMurphy odzyskuje pieniądze, które wcześniej przegrał.

Karzeł otrząsa się z letargu, odwraca głowę od tłustej pręgi i pozwala nam opuścić stołówkę. McMurphy chowa do kieszeni wygraną, obejmuje ramieniem czarnego i na pół wypycha, na pół wynosi go na korytarz, a później do świetlicy.

– Kawał dnia już za nami, stary, a ledwie wyszedłem na zero. Trzeba się pospieszyć, żeby nadrobić stracony czas. Otwórz szafę i dawaj karty, bratku, a już ja się postaram przekrzyczeć ten piekielny głośnik.

Przez prawie cały ranek śpieszy się rzeczywiście i gra szybciej niż wczoraj: nadal w oko, ale teraz już na weksle, nie na papierosy. Przesuwa stolik karciany ze dwa czy trzy razy, byle dalej od głośnika. Widać, że muzyka działa mu na nerwy. Wreszcie podchodzi do dyżurki i stuka w szybę, a gdy Wielka Oddziałowa odwraca się z fotelem i otwiera drzwi, pyta ją, czy nie można by na pewien czas wyłączyć tego piekielnego jazgotu. Na swoim fotelu i za swoją szybą oddziałowa jest zupełnie spokojna – zresztą żaden dzikus nie lata teraz nago po oddziale, żeby ją wytrącić z równowagi. Metalowe usta zastygły jej w pewnym siebie uśmiechu. Mruży oczy, potrząsa głową i odpowiada McMurphy’emu uprzejmie, że nie można.

– A trochę ściszyć? Przecież chyba cały Oregon nie musi słuchać trzy razy na godzinę, od świtu do nocy, jak Lawrence Welk gra Herbatkę we dwoje! Gdyby siostra ściszyła to pudło, żeby nie trzeba się było wydzierać, ile kto stawia, moglibyśmy zagrać partyjkę pokera…

– Już panu mówiłam, panie McMurphy, że gry na pieniądze są wbrew regulaminowi oddziału…

– Dobra, więc niech siostra ściszy głośnik choć na tyle, żeby można było grać na zapałki czy guziki od rozporków… ale proszę natychmiast ściszyć to diabelstwo!

– Panie McMurphy… – zaczyna oddziałowa tonem nauczycielki i robi krótką pauzę, żeby podkreślić swój chłód i opanowanie; wie, że wszyscy Okresowi chłoną każde słowo rozmowy. – Czy chciałby pan znać moje zdanie? Uważam, że pańskie żądania są szalenie egoistyczne. Przecież nie jest pan tu sam. Na naszym oddziale są ludzie starzy, którzy wcale nie słyszeliby muzyki, gdybym ją ściszyła, ludzie, którzy nie są już w stanie czytać, układać łamigłówek ani wygrywać w karty papierosów od kolegów. Dla Mattersona, Kittlinga i pozostałych starców ta muzyka jest jedyną radością. A pan chciałby ich jej pozbawić. Wszystkie sugestie i propozycje są zawsze mile widziane, ale zanim pan z nimi wystąpi, powinien pan najpierw pomyśleć o innych pacjentach.

McMurphy się odwraca, patrzy na Chroników siedzących po swojej stronie świetlicy i widzi, że to, co usłyszał, nie jest do końca pozbawione racji. Zdejmuje cyklistówkę, przejeżdża palcami po włosach i spogląda na oddziałową. Wie równie dobrze jak ona, że Okresowi przysłuchują się ich rozmowie.

– Hm… to mi nie przyszło do głowy.

– Tak też myślałam.

McMurphy szarpie kosmyk rudych włosów sterczący mu pod szyją ze szpitalnej bluzy.

– No dobrze – mówi – ale może moglibyśmy grać gdzie indziej? W innej sali? Na przykład w tej, do której przed zebraniem wynosi się stoliki? Przez resztę dnia stoi pusta. Można by ją otworzyć i dać karciarzom, a staruszkowie zostaliby tutaj; tym sposobem wszyscy byliby zadowoleni.

Oddziałowa uśmiecha się, przymyka oczy i łagodnie potrząsa głową.

– Może pan oczywiście poruszyć przy okazji tę sprawę z resztą personelu, ale obawiam się, że wszyscy powiedzą panu to samo co ja: nie byłoby komu pilnować drugiej sali. Jest nas tu za mało. I bardzo proszę, żeby się pan nie opierał o szybę: ma pan brudne ręce i zostawia plamy. A to znaczy, że ktoś będzie miał przez pana więcej pracy.

McMurphy cofa gwałtownie rękę i widzę, że chce coś powiedzieć; gryzie się jednak w język, bo nagle pojmuje, że po tym, co usłyszał, może tylko skląć babę albo zmilczeć. Rumieniec oblewa mu twarz i szyję. McMurphy bierze głęboki oddech i tak, jak ona dziś rano, opanowuje się siłą woli, przeprasza oddziałową, że zawracał jej głowę, i idzie do stolika.

Wszyscy czują, że wojna się zaczęła.

O jedenastej w drzwiach świetlicy staje lekarz i prosi McMurphy’ego, żeby przyszedł do jego gabinetu na rozmowę.

– Zawsze przeprowadzam wywiad z nowymi pacjentami drugiego dnia ich pobytu – mówi.

McMurphy odkłada karty, wstaje i podchodzi do lekarza. Ten pyta, jak mu się spało, ale rudzielec tylko mamrocze coś pod nosem.

– Jest pan dziś bardzo zamyślony, panie McMurphy.

– O tak, lubię sobie czasem podumać – odpowiada McMurphy i ruszają razem korytarzem.

Kiedy wracają – mam wrażenie, że po upływie kilku dni – obaj uśmiechają się od ucha do ucha i rozprawiają o czymś wesoło. Lekarz wyciera wilgotne od łez binokle i wygląda, jakby naprawdę przed chwilą śmiał się do rozpuku, a McMurphy znów jest normalnym, hałaśliwym, buńczucznym sobą. Jest taki przez cały obiad, a gdy o trzynastej ma się rozpocząć zebranie, pierwszy zajmuje miejsce i błyska zawadiacko niebieskimi oczami ze swojego fotela w rogu sali.

Wielka Oddziałowa, niosąc kosz notatek, wmaszerowuje do świetlicy na czele stadka pielęgniarek. Podnosi ze stołu dziennik i zagląda do niego, marszcząc gniewnie brwi (przez cały dzień nikt nie wpisał żadnego donosu), po czym siada po swojej stronie drzwi. Wyjmuje z koszyka wszystkie teczki, kładzie je sobie na kolanach i wyszukuje teczkę Hardinga.

– O ile pamiętam, posunęliśmy się wczoraj sporo naprzód, analizując problemy pana Hardinga…

– Hm… jeśli siostra pozwoli – przerywa jej lekarz – chciałbym coś powiedzieć, zanim wrócimy do tamtej sprawy. Ma to związek z rozmową, jaką dziś rano odbyłem z panem McMurphym u siebie w gabinecie. Wspominaliśmy dawne czasy. Bo wyobraźcie sobie państwo, że pan McMurphy i ja mamy ze sobą wiele wspólnego: chodziliśmy do jednej szkoły.

Pielęgniarki spoglądają po sobie zdumione, co mu się stało. Pacjenci zerkają na uśmiechniętego McMurphy’ego i czekają, co lekarz jeszcze powie. Doktor Spivey kiwa głową.