– Tak, do jednej szkoły. A wspominając dawne czasy, przypomnieliśmy sobie potańcówki organizowane w naszej szkole… wspaniałe, huczne zabawy. Mnóstwo dekoracji, serpentyn, przeróżnych straganów i gier… było to zawsze największe wydarzenie roku. Jak już mówiłem panu McMurphy’emu, przez dwa ostatnie lata byłem przewodniczącym komitetu organizacyjnego. Och, co to były za wspaniałe, beztroskie dni…

W świetlicy jest cicho jak makiem zasiał. Lekarz podnosi głowę i zerka po twarzach, żeby się przekonać, czy się nie wygłupił. Spojrzenie Wielkiej Oddziałowej nie powinno mu pozostawić żadnych wątpliwości, ale lekarz nic nie zauważa, bo zapomniał włożyć binokle.

– No, dość już tych ckliwych wynurzeń, chciałem tylko powiedzieć, że pan McMurphy i ja zaczęliśmy się zastanawiać, czyby nie urządzić zabawy na naszym oddziale, i ciekawi mnie, co o tym sądzą pacjenci?

Wkłada binokle i rozgląda się po sali. Nikt nie skacze do góry z radości. Niektórzy z nas pamiętają, jak kilka lat temu Taber próbował zorganizować zabawę i co z tego wynikło. Lekarz czeka daremnie: od oddziałowej promieniuje cisza i spowija nas ciasno, gotowa zmiażdżyć śmiałka, który odważy się odezwać. McMurphy’emu jako współautorowi pomysłu nie za bardzo wypada zabierać głos i myślę sobie, że nikt z pacjentów nie będzie taki głupi, aby przerwać ciszę, kiedy nagle Cheswick, który siedzi obok McMurphy’ego, wydaje pisk i nie za bardzo wiedząc, co się stało, łapie się za bok i zrywa z krzesła.

– Hm… ja… osobiście uważam – zerka na opartą na poręczy fotela pięść McMurphy’ego i potężny kciuk sterczący sztywno niczym szpikulec do rażenia prądem bydła – że to naprawdę doskonały pomysł. Zawsze jakaś odmiana.

– Właśnie, Charley! – woła lekarz, spoglądając na niego z wdzięcznością – i w dodatku nie pozbawiona wartości terapeutycznych.

– Jasne – potwierdza Cheswick, bardziej już zadowolony ze swojej roli. – Oczywiście. Zabawa ma mnóstwo wartości terapeutycznych. To bezsporny fakt!

– B-b-będzie fajnie – mówi Billy Bibbit.

– A pewnie – przyznaje Cheswick. – Zrobi się, panie doktorze, damy radę. Scanlon może udawać bombę, a ja na terapii zajęciowej zmajstruję kółka i będziemy rzucać nimi do celu.

– Ja będę przepowiadał przyszłość – oznajmia Martini, zezując na jakiś punkt nad głową.

– A ja mogę stawiać z ręki diagnozy psychiatryczne – zgłasza się Harding.

– Świetnie, świetnie! – cieszy się Cheswick, klaszcząc w dłonie. Po raz pierwszy ktoś go poparł na zebraniu.

– A ja – rzecze McMurphy – z wielką chęcią zatrudnię się przy kole fortuny. Mam już pewne doświadczenie…

– Och, tyle przed nami możliwości! – woła ze szczerym zapałem lekarz, prostując się w fotelu. – Ja sam mam tysiące pomysłów…

I przez następne pięć minut gęba mu się nie zamyka. Łatwo poznać, że wiele z tych pomysłów obgadał już wcześniej z McMurphym. Mówi o grach, straganach, sprzedawaniu biletów, lecz nagle spostrzega wzrok oddziałowej i milknie, jakby zdzieliła go pięścią między oczy. Mruga i pyta:

– A co siostra o tym myśli, siostro Ratched, żebyśmy urządzili zabawę? Tu, na oddziale?

– Zgadzam się, że to może mieć pewne wartości terapeutyczne – odpowiada oddziałowa i urywa. Znów promieniuje od niej cisza i spowija nas ciasno. Siostra widzi, że nikt już nie odważy się odezwać, więc ponownie zabiera głos: – Ale uważam, że zanim podejmiemy decyzję, powinniśmy przedyskutować sprawę na zebraniu personelu. Chyba taki był pański zamiar, doktorze?

– Oczywiście. Chciałem tylko, sama siostra rozumie, poznać opinię pacjentów. Ale ma siostra rację, najpierw omówimy projekt na zebraniu personelu. Przygotowaniami zajmiemy się później.

Wszyscy wiedzą, że to oznacza koniec planowanej zabawy.

Wielka Oddziałowa potrząsa teczką, żeby zaprowadzić porządek.

– Doskonale. Ponieważ nie ma więcej nowych spraw, powrócimy do dyskusji, oczywiście jeśli pan Cheswick zechce usiąść. Mamy – wyjmuje z koszyka zegarek – jeszcze czterdzieści osiem minut. A więc, jak już…

– Aha. Hej, chwileczkę. Coś sobie przypomniałem.

McMurphy podniósł rękę i strzela palcami. Oddziałowa długo patrzy na nią bez słowa.

– Słucham, panie McMurphy? – pyta wreszcie.

– Nie mnie proszę słuchać, a pana doktora. Doktorze, niech pan powie, co pan zadecydował w sprawie pacjentów, którzy nie dosłyszą, i tego głośnika.

Oddziałowa podrywa nieznacznie głowę – jest to ruch ledwo dostrzegalny, ale ja go widzę i serce skacze mi z radości. Oddziałowa spogląda na lekarza.

– Prawda – mówi doktor Spivey – zupełnie zapomniałem.

Odchyla się wygodnie, zakłada nogę na nogę i splata dłonie; planowana zabawa najwyraźniej wprawiła go w wyśmienity humor.

– Rozmawiałem z panem McMurphym o odwiecznych trudnościach wynikających z tego, że na jednym oddziale przebywają pacjenci zarówno młodzi, jak i w podeszłym wieku. Nie są to idealne warunki dla naszej grupy terapeutycznej, ale zdaniem kierownictwa szpitala nie ma na to rady, gdyż budynek geriatryczny jest już przepełniony. Doskonale rozumiem, że obecna sytuacja nie jest przyjemna dla obu stron. W trakcie rozmowy wpadliśmy na rozwiązanie, które powinno przynieść ulgę młodszym i starszym pacjentom. Pan McMurphy wspomniał, że niektórzy starsi Chronicy nie dosłyszą muzyki, i zaproponował, żeby puszczać ją głośniej. Uważam, że to bardzo humanitarna sugestia.

McMurphy skromnie macha dłonią, na co lekarz kiwa głową i ciągnie dalej:

– Odpowiedziałem mu, że młodsi pacjenci nieraz mi się skarżyli, że muzyka już teraz jest zbyt głośna, przeszkadza w rozmowach i czytaniu. McMurphy przyznał, iż to mu nie przyszło do głowy, choć jego zdaniem to wielka szkoda, że ci, którzy chcą czytać w spokoju, nie mogą się przenieść gdzie indziej i zostawić świetlicy melomanom. Zgodziłem się, że to istotnie wielka szkoda, i już byłem gotów zapomnieć o całej sprawie, kiedy nagle przypomniałem sobie o gabinecie hydroterapii, do którego na czas zebrań wstawia się stoły. Stoi pusty, bo odkąd wprowadzono nowe leki, nie używamy go do zabiegów. Co grupa na to, żebyśmy urządzili tam drugą świetlicę, powiedzmy, salon gier?

Grupa milczy. Wszyscy wiedzą, do kogo należy następne posunięcie. Oddziałowa zamyka teczkę Hardinga, kładzie na kolanach, opiera na niej ręce i rozgląda się po sali, żeby zobaczyć, kto się odważy zabrać głos. Widząc, że nikt nie zamierza tego uczynić przed nią, odwraca głowę do lekarza.

– Sam pomysł jest doskonały, panie doktorze; doceniam też troskę pana McMurphy’ego o pozostałych pacjentów, ale niestety mamy za mały personel, żeby pozwolić sobie na prowadzenie dwóch świetlic.

Jest przekonana, że to załatwia sprawę, więc znów otwiera teczkę. Ale lekarz przemyślał wszystko głębiej, niż się spodziewała.

– Mnie to również przyszło do głowy. Ponieważ jednak w tej świetlicy pozostaną niemal wyłącznie Chronicy, z których większość porusza się z trudem albo w ogóle nie wstaje z wózków inwalidzkich, nie sądzi siostra, że jedna pielęgniarka i jeden sanitariusz wystarczą w zupełności, żeby opanować każdy bunt czy rewolucję?

Oddziałowa nie odpowiada. Wcale jej się nie podoba ten żart o buntach i rewolucjach, ale wyrazu twarzy nie zmienia. Nadal się uśmiecha.

– Tymczasem – ciągnie lekarz – pozostałe dwie pielęgniarki i dwaj sanitariusze mogą nadzorować pacjentów w gabinecie hydroterapii, i to skuteczniej niż w tej wielkiej sali. Co wy na to, panowie? Warto spróbować? Osobiście zapaliłem się do tego pomysłu, proponuję zobaczyć, jak to będzie przynajmniej przez kilka dni. Jeśli nam się nie spodoba, to zawsze możemy zamknąć gabinet z powrotem na klucz, prawda?

– Słusznie! – woła Cheswick, uderzając pięścią w otwartą dłoń. Wciąż stoi, jakby się bał, że gdy tylko usiądzie, McMurphy znów dźgnie go kciukiem. – Słusznie, panie doktorze, w razie czego możemy zamknąć gabinet z powrotem na klucz! A pewnie!

Lekarz rozgląda się po świetlicy, widzi, że wszyscy Okresowi kiwają uśmiechnięci głowami, najwyraźniej uradowani jego – jak mu się wydaje – pomysłem; rumieni się więc jak Billy Bibbit i dwa razy przeciera binokle, zanim może mówić dalej. Aż miło widzieć tego małego człowieczka tak zadowolonego z siebie. Patrzy na kiwających głowami chłopaków, sam kiwa głową, powtarza: “Świetnie, świetnie”, i wspiera się dłońmi o kolana.