Widząc, że pielęgniarka trzęsie się ze strachu i wodzi za nim rozszerzonymi oczyma, McMurphy wtyka głowę w drzwi dyżurki i uśmiecha się przyjaźnie od ucha do ucha, chcąc pokazać, iż wcale nie jest taki groźny. Pielęgniarka z wrażenia upuszcza sobie na nogę dzbanek z wodą. Wydaje okrzyk bólu, skacze na jednej nodze i tak gwałtownie podrywa rękę z kubeczkiem, że wylatuje z niego pastylka, którą właśnie miała mi podać – wpada jej za dekolt, akurat tam, gdzie fioletowe znamię wpływa jak rzeka wina między dwa pagórki.

– Pozwoli siostra, że jej pomogę – mówi McMurphy i wsuwa do dyżurki pokrytą bliznami i tatuażami rękę, czerwoną jak surowe mięso.

– Cofnąć się! Jest ze mną na oddziale dwóch sanitariuszy!

Pielęgniarka szuka czarnych wzrokiem, ale poszli przywiązać do łóżek Chroników; w razie czego minie dłuższa chwila, nim przybiegną jej na ratunek. McMurphy uśmiecha się szeroko i pokazuje jej pustą dłoń, żeby się przekonała, że nie trzyma noża. Światło odbija się od twardej, wyślizganej skóry.

– Słuchaj, panienko, chcę tylko…

– Cofnąć się! Pacjentom nie wolno wchodzić do… Och, nie, jestem katoliczką! – woła i ciągnie za złoty łańcuszek, który ma na szyi; spomiędzy piersi wylatuje jej krzyżyk, a razem z nim zagubiony proszek. Dłoń McMurphy’ego ze świstem tnie powietrze tuż obok jej twarzy. Dziewczyna z piskiem wrzuca krzyżyk do ust, zaciska oczy, jakby miała dostać pięścią po głowie, i trupioblada zamiera w bezruchu – jedynie znamię jest teraz ciemniejsze niż kiedykolwiek, jak gdyby wessało wszystką krew z jej ciała. Kiedy pielęgniarka wreszcie otwiera oczy, znów ma przed sobą tę wyślizganą dłoń; leży na niej mój czerwony proszek.

– …chciałem tylko podnieść konewkę, którą siostra upuściła. – McMurphy wyciąga drugą rękę, w której trzyma dzbanek.

Pielęgniarka z głośnym sykiem wypuszcza powietrze i bierze naczynie.

– Dziękuję. Dobranoc, dobranoc – mówi i zamyka drzwi przed nosem następnego w kolejce: koniec prochów na dzisiejszy wieczór.

W sypialni McMurphy rzuca mi proszek na łóżko.

– Wodzu, chcesz swojego cukierka?

Kręcę głową, spoglądając na proszek, więc strąca go z pościeli niczym natrętnego owada. Proszek jak pasikonik skacze po posadzce. McMurphy zaczyna, się szykować do snu – ściąga drelichy i zostaje w czarnych atłasowych spodenkach w ogromne białe wieloryby o czerwonych oczach. Uśmiecha się, widząc, że się im przyglądam.

– To prezent, Wodzu, od studentki literatury z uniwersytetu stanowego. – Kciukiem odciąga i puszcza gumkę. – Powiedziała, że daje mi je, bo też jestem symbolem.

Twarz, ramiona i kark ma spalone od słońca i pokryte skręconymi pomarańczowymi włoskami, muskularne ramiona zaś zdobią tatuaże; na jednym widnieje napis: “Waleczna Piechota Morska”, i diabeł z czerwonymi rogami i czerwonym okiem, trzymający karabin, a na drugim pięć kart rozpostartych niby wachlarz – ful z asów i ósemek. McMurphy kładzie zwinięte drelichy na nocnym stoliku przy moim łóżku i zaczyna trzepać pięścią poduszkę. Przydzielono mu sąsiednie łóżko.

Wsuwa się pod koc i mówi mi, żebym też pakował się do wyra, bo zaraz wejdzie czarny, żeby zgasić światło. Oglądam się i widzę w drzwiach Geevera, więc czym prędzej zrzucam buty i wskakuję do pościeli, nim czarny zdąży do mnie podejść. Przywiązuje mnie do łóżka prześcieradłem, rozgląda się po sali, chichocze i gasi światło.

Zalega mrok – jedynie smuga światła padającego przez drzwi dyżurki na korytarz rozjaśnia nieco sypialnię. Ledwo widzę ciemny kształt McMurphy’ego; oddycha równo i głęboko, a koc, pod którym leży, unosi się i opada rytmicznie. Z czasem oddech staje się coraz wolniejszy; jestem pewien, że McMurphy zasnął, gdy nagle dobiega mnie cichy, gardłowy dźwięk, niby parsknięcie konia – wciąż nie śpi i śmieje się z czegoś sam do siebie.

Przestaje się śmiać i szepcze:

– Rety, Wodzu, ale podskoczyłeś, jak powiedziałem, że idzie czarny. A podobno jesteś głuchy.

*

Pierwszy raz od długiego, długiego czasu nie połknąłem czerwonej kapsułki przed pójściem do łóżka (jeśli się chowam, gdy nadchodzi pora brania leków, pielęgniarka ze znamieniem wysyła Geevera, żeby mnie odnalazł i poraził światłem latarki, po czym robi mi zastrzyk), więc kiedy czarny zagląda do sypialni, udaję, że śpię.

Po wzięciu czerwonej kapsułki człowiek nie zasypia w normalny sposób; zostaje porażony snem i przez całą noc nie jest w stanie się zbudzić, bez względu na to, co się dzieje dokoła. Dlatego personel szpikuje mnie proszkami: w starym szpitalu budziłem się w nocy i widziałem, jakie bezeceństwa wyczynia się ze śpiącymi pacjentami.

Leżę bez ruchu, zwalniam oddech i czekam, żeby zobaczyć, co się teraz stanie. Boże, ale ciemno! Słyszę, jak skrzypią gumowe podeszwy – czarni dwukrotnie zaglądają do sali i omiatają łóżka latarkami. Zamykam oczy, ale nie zasypiam. Słyszę przeciągłe wycie z oddziału furiatów piętro wyżej – uuu uuu uuu – pewnie podłączyli faceta do prądu, żeby nadawał zakodowane sygnały.

– Warto strzelić po piwku, czeka nas długa noc. – Słyszę, jak jeden czarny szepce do drugiego. Gumowe podeszwy kierują się w stronę dyżurki, tam gdzie stoi lodówka. – Chcesz piwko, kociaczku ze skazą? Noc jest długa!

Facet piętro wyżej przestaje wyć. Urządzenia w ścianach buczą coraz słabiej i słabiej, aż wreszcie milkną zupełnie. W całym szpitalu zapada grobowa cisza – jedynie gdzieś z głębi, z samych trzewi budynku wydobywa się tępy, stłumiony pomruk, którego nigdy dotąd nie słyszałem, podobny do szumu, jaki rozbrzmiewa wkoło, gdy w środku nocy stanie się na szczycie wielkiej tamy hydroelektrycznej. Niski, nieubłagany, władczy…

Przez otwarte drzwi widzę stojącego na korytarzu czarnego grubasa, który rozgląda się, chichocze, po czym rusza wolno w stronę sypialni, wycierając wilgotne szare dłonie o pachy bluzy. Światło z dyżurki rzuca na ścianę sypialni jego cień wielkości słonia, który zmniejsza się, gdy sanitariusz wsuwa głowę do środka. Znów chichocze, otwiera skrzynkę bezpiecznikową znajdującą się obok drzwi i wkłada do niej rękę.

– Śpijcie, aniołki. Śpijcie smacznie.

Obraca pokrętło i nagle podłoga zaczyna się obsuwać, zjeżdża w dół jak platforma windy towarowej, a czarny zostaje wysoko w górze.

Jedynie podłoga opada coraz prędzej w dół szybu – ściany, drzwi i okna pozostają na miejscu – ale razem z nią opadają łóżka, stoliki nocne i my wszyscy. Urządzenie – prawdopodobnie złożone z podnośników zamontowanych w czterech rogach szybu – musi być doskonale naoliwione, bo pracuje bezgłośnie jak śmierć. Słyszę tylko oddechy śpiących chłopaków i pomruk w dole, który się wzmaga, im niżej zjeżdżamy. Pół kilometra nad nami prostokąt drzwi, z którego na ściany szybu sączy się nikły blask, jest teraz jasną plamką, coraz bledszą, a gdy nagle rozlega się i toczy echem odległy okrzyk: “Cofnąć się!” – niknie zupełnie.

Podłoga dotyka dna szybu głęboko pod ziemią i zatrzymuje się z łagodnym chrzęstem. Jest czarno jak w grobie. Ciasno przywiązane prześcieradło zaczyna mnie dusić; usiłuję je ściągnąć, gdy podłoga z lekkim szarpnięciem zaczyna się niespodziewanie posuwać do przodu. Pewnie jedzie na rolkach, choć nie słyszę żadnego hurkotu. Nie słyszę nawet oddechów śpiących kolegów – nagle uświadamiam sobie, że to szum tak przybrał na sile, że zagłusza inne dźwięki. Płynie ze wszystkich stron. Znów zaczynam ściągać to przeklęte prześcieradło i już niemal zrzucam je z siebie, gdy wtem ściana podnosi się do góry i ukazuje ogromną halę z ciągnącymi się w nieskończoność rzędami maszyn, w której roi się od spoconych mężczyzn z obnażonymi torsami, biegających tam i z powrotem po żelaznych pomostach, mężczyzn o tępych, sennych twarzach lśniących w blasku ogni ze stu pieców hutniczych.

Hala – jak można się było domyślić po szumie – przypomina wnętrze gigantycznej hydroelektrowni. Grube mosiężne rury nikną w górze w ciemnościach. Do niewidocznych w głębi transformatorów biegną miedziane druty. A wszystko pokrywają smary i popioły, barwiąc złączki, silniki oraz prądnice na czerwono i na czarno.