Skończyła się pierwsza połowa mojego życia, zaczęła druga, dłuższa, spokojniejsza, ale o niej nie mam prawie nic do powiedzenia. Iweta związała się z pewnym Hiszpanem, przedstawicielem firmy winiarskiej, ja udawałem, że o niczym nie wiem, bo byłem już z Kaśką. Tym razem nie pozwoliłem zrobić z siebie durnia, przy pomocy Ciechana zaangażowałem partyjnych prawników, tak że po rozwodzie moja ostatnia żona została bez grosza i w jednej kiecce, a alimenty mogłem sobie ustalać sam. Kaśka miała dziewiętnaście lat, ja czterdzieści dwa, była raczej głupawą panienką z buzią zawsze zaklejoną gumą, powtarzającą co drugie słowo „super”, „fun”, „dokładnie” i ożywiającą się wyłącznie na widok sklepu z ubraniami. Nauczony doświadczeniem, nie chciałem brać ślubu. Kupiłem okazyjnie dom w Wiązownie i tam długo ze sobą mieszkaliśmy. Ja starzałem się coraz bardziej, a ona dojrzewała. Żyłem, z czego mogłem, byłem producentem nagrań Dasi Szczerbickiej. The Skunks, Saturatora, komponowałem muzykę do filmów gorszej klasy, czasem pisałem piosenki i sprzedawałem je różnym wykonawcom. Rzadko bo rzadko, ale nagrywaliśmy też własne płyty, jeszcze występowaliśmy z Klapperstorchem, ostatni raz na Old Rock Meeting Festival w Międzyzdrojach, gdy miałem siedemdziesiąt lat, we czwórkę, bo Kotłowy spoglądał już na nas z nieba. Kaśka spotykała się z różnymi facetami i wcale tego przede mną nie kryła. Udawałem, że niczego nie widzę, zamykałem się w pokoju, puszczałem muzykę albo sam głośno grałem, a rano rozmawiałem z nią normalnie, niby nie zauważając podpuchniętych oczu i kociej lubieżności ukrytej w każdym ruchu. Zawsze starałem się być tolerancyjny i pozbawiony przesądów, ale teraz wzbierała we mnie patologiczna zazdrość, tym boleśniejsza, im byłem starszy. Wreszcie jakiś szpanowaty gościu zakotwiczył u niej na stałe i tak siedzieliśmy – ja na górze, oni na dole, jak młode małżeństwo z samotnym tatusiem. Urodziła im się dwójka dzieci, które podrosły i wołały na mnie: „Dziadek, chodź tu!”, „Dziadek, poczytaj nam!”, „Dziadek, on mi miśka zabrał!”, Dziadek to, dziadek sio.

Wyniosłem się stamtąd. Krytycznie patrzyłem do lustra, ale czułem, że zostało mi jeszcze sporo siły i zdrowia. Założyłem sprawę o dom i choć przeciętny człowiek by jej nie wygrał, to ja przy pomocy adwokatów Ciechana wygrałem. Poszli na bruk, dom sprzedałem ambasadzie Sri Lanki.

Mieszkałem potem w różnych miastach, w Gdańsku, w Krakowie, dłużej w Sandomierzu. Potrzebowałem czyjejś bliskości, szukałem kontaktu z dziećmi. Jedne traktowały mnie jak obcą, oficjalną figurę, inne z miejsca straszyły procesami. Pojawiło się na horyzoncie jeszcze parę kobiet, ale byłem już podejrzliwy i przekonany, że myślą wyłącznie o moich kontach. Na koniec wróciłem tutaj, niestety, nie do Giżycka, bałem się, że rodzina wywęszy. Wybudowałem sobie odgrodzoną od świata oazę na Warmińskiej, w której dopadło mnie to, co kiedyś uważałem za przypadłość nieudaczników, ludzi bez głębokiej duszy i bogatego wnętrza – choroba samotności.

Wiecie co? Cały czas zastanawiałem się, czemu w ogóle opowiadam wam o tym wszystkim, tak długo, ze szczegółami. I teraz wiem. Po to, żeby pokazać, jak wygląda życie bez puenty. I jeszcze jedno wiem – że z własnej woli przyszedłem tu, na Oddział O-L, żeby tę puentę dopisać.

Cmon napił się wody i patrzył gdzieś wysoko, oblizując spierzchnięte usta. Majami, która również słuchała całej opowieści, otrząsnęła się i zaczęła zapędzać wszystkich do łóżek. Powtarzała, że Wszechwłoga wpadłby w szał, gdyby zobaczył, o jakiej porze idą spać.

– Coś taki osowiały! – Starościak szturchnął Irka na korytarzu. – Przejąłeś się? Czym? Wierzysz w to? Książkę opowiedział, a nie prawdziwe życie, swoją własną biografię, co mu ze dwadzieścia lat temu napisał jeden dziennikarz, nie pamiętam nazwiska… Okładka była z koniem trojańskim ze skrzydłami. Wtedy przeczytałem, bo wszędzie reklamowali, i słyszę zdanie w zdanie to samo, tylko tam było jeszcze więcej akcji.

Przez następne dni nikt się nawet nie zbliżał do drzwi pięknego pokoju. Wyglądały jak nieużywane i zapomniane. Mimo że Irek budził się, nasłuchiwał, chciał widzieć wszystko, to jednak nie powtórzyły się wydarzenia z nocy, w której przeprowadzano Krakowskiego.

Oddział żył senną atmosferą i wciąż tym samym, codziennym rytuałem. Rano wpadał Wszechwłoga, odbijał niebieską piłeczkę od najbardziej nieoczekiwanych miejsc i wypowiadał filozoficzne sentencje bądź rozwijał długie tyrady na temat kultury, historii i społeczeństwa, z których Konieczny nabijał się pod prześcieradłem, a Irek tylko mądrze udawał, że słucha. Po śniadaniu przychodziła doktor Gudrun ze świecącymi warkoczykami, żeby aplikować DFR – B. Lek na dobre przyjął się w organizmie, nie powodował już żadnych przykrych ubocznych skutków, uspokajał i przynajmniej dawał wrażenie dobrego samopoczucia. Czarna doktor kręciła jednak nosem, po swojemu bez emocji wyrażając sceptycyzm:

– To nie jest najlepszy sygnał. Być może powoli traci efektywność. Pozostanie nam w takim wypadku zwiększyć dawkę, ale to nie jest rozwiązanie.

Irek jednak zupełnie się tym nie przejmował. Spędzał czas na rozmowach z Koniecznym, chociaż ten popadał w coraz dłuższe okresy apatii i niechęci do kontaktów z kimkolwiek, zaczepiał Starościaka, który z kolei zawsze był w formie, kipiał złośliwością i rozpaczliwie ćwiczył, jakby był uczestnikiem obozu kondycyjnego.

Najchętniej jednak zaglądał do Cmona. Musiał mieć chyba specjalne względy u rockera, bo Majami, ciągle przesiadująca w jego pojedynczej sypialni, pozwalała na długie rozmowy, a sam Cmon wyraźnie wtedy zapominał, gdzie

i w jakim charakterze się znajduje. Opowiedziawszy własną biografię, plotkował teraz bez żadnych zahamowań o starych, przebrzmiałych gwiazdach. Płynęły zatem historie, będące intymnymi wersjami oficjalnych biografii znanych kiedyś i mniej znanych: Riedla, Edyty Bartosiewicz, „Kobry” Kraińskiego, Skiby, ale tego Skiby – bluesmana od Kasy Chorych, Ciechowskiego, Ostrowskiej, Borysewicza i jeszcze starszych – Niemena, Nalepy, Cugowskiego.

Korytarz Oddziału O-L nie świecił takimi pustkami, jak się Irkowi z początku wydawało. Zaczął zauważać miękko przemykające się sylwetki innych współtowarzyszy, odkrył także dwa ustronne miejsca – małą czytelnię z dwoma ekranami i niewielki, klimatyzowany ogródek ze sztucznym światłem, do którego prowadziły boczne drzwiczki z hallu. W tym ogródku bezceremonialnie zaczepiła go kiedyś duża, pękata kobieta, z resztkami siwych włosów; jej skóra była pokryta zmarszczkami przypominającymi strużki wosku zastygłego na świecy:

– Ty, powiedz mi, jak wyglądałeś?

– Zwyczajnie, nie mam zdjęcia przy sobie, w domu zostawiłem – fuknął niecierpliwie.

– Dom masz? Ja z kontenera, II Rejon, z tego wieżowca Dworcowa róg Pstrowskiego, co wtedy cały pierdyknął od razu, jakby bomba walnęła. Nam wszystkim nic, stary i ja w robocie, syn w wojsku był. Ale żadnego swojego zdjęcia z młodości odtąd nie mam, niestety… Niezły musiałeś być, przystojny. A żebyś mnie zobaczył, jaka byłam laska, jak się odstrzeliłam, wbiłam w miniówkę, to nawet ruch na ulicy stawał, a wszystkim chłopom ślina ciekła po gębach. Ja tylko szłam, stukałam obcasami i udawałam, że nie zauważam… Głupi człowiek był – westchnęła. – Żebym wtedy wiedziała

tyle, co teraz. Starość tak rozjaśnia w głowie, tak wszystko upraszcza, tak pokazuje, co ważne, a co nieważne, że człowiek dopiero teraz widzi, jak durne skrupuły go straszyły, idiotyczne opory, jak gryzł się i cierpiał, żeby tylko sobie dobrze nie zrobić. Bardzo, bardzo lubiłam te sprawy, wiesz… ale nawet mój stary o tym nie wiedział. Udawałam, że nie, że się przymuszam, że to tylko dla niego, żeby se ulżył… – mlasnęła głośno i strzyknęła przez zęby, a Irek spojrzał na nią z niesmakiem. – Gdybym żyła jeszcze raz, dawałabym każdemu chłopu, który by mi się choć trochę spodobał. Stary, młody, wsio ryba. Czemu ja taka głupia byłam? W imię czego? Na ile to świat naprawiło, co? No, powiedz!