Ta mitręga zaczynała powoli przynosić pieniądze. Na początku spływały wąskim strumyczkiem, potem coraz szerszą strugą. Nie przywiązywałem wagi do tego, że dostaję ich więcej niż koledzy, nie interesowałem się nawet, ile oni naprawdę zarabiają. Mówiłem: „Ja komponuję i piszę teksty. Proszę bardzo, róbcie to samo”. Dobra passa wciąż mnie nie opuszczała, umieszczałem swoje piosenki jedną po drugiej na listach przebojów, projektowałem następną płytę.

Szukałem dobrego instrumentu. Dowiedziałem się o Fenderze Stratocaster, rocznik 1966. Sprzedawał go gitarzysta od dawna nieistniejącej świetnej kapeli Odyseja, której jeszcze w liceum słuchałem z jedynej wydanej, mocno już zdartej płyty. Pojechałem do niego do Puszczykowa pod Poznaniem, gdzie produkował ceratowe obrusy. Otworzył zblazowany, zaspany facet z siwiejącą bródką. Skojarzył sobie moją twarz, pokazał instrument, a ja zapłaciłem mu, ile chciał, nawet się nie targowałem. „Fenomenalne, cudne wiosło!” – omal nie płakałem z zachwytu. „Uważaj tylko, żebyś się nie utopił!” – rzucił za mną, gdy wsiadałem do samochodu.

Kupiłem też prawie nowego, rocznego malucha, wyniosłem się wreszcie z bursy podoficerskiej i wynająłem w Bydgoszczy kawalerkę na Kapie, czyli Kapuściskach. Studia ostatecznie sobie odpuściłem, były nie do pogodzenia z nowym zajęciem.

Dziewczynom w całej Polsce jakoś nagle przestał przeszkadzać mój niewielki wzrost, odstająca dupa i facjata, której, mówiąc w skrócie, raczej było daleko na przykład do przystojnego Grześka Stróżniaka z Lombardu. Początkowo korzystałem z tego, ile wlazło – w przenośni i dosłownie. Oczywiście, to wcale nie było takie proste, a opowieści z biografii Rolling Stonesów czy Doorsów o groupies czatujących na idoli w windach, wdzierających się do sypialni, obrabiających rozporki muzyków w studiu podczas nakładania wokalu, urządzających orgie w samolotach – u nas można włożyć pomiędzy bajki. Panienki wdzięczące się po koncertach i skłonne do małego barabara w hotelowym pokoju wymagały przedtem chociażby pozorów szczególnego zainteresowania, spektaklu czułych słówek, wyznań, obietnic. Gdy wreszcie następował finał, robiły to z nami spięte i zdrętwiałe, częściej pochlipując w poduchę niż udając wielkie namiętności. Rano, kiedy trzeba było takie stworzenie jak najprędzej spławić, ono zwykle wchodziło w rolę oficjalnej narzeczonej, oświadczało, że w poniedziałek nie pójdzie już do budy, szykowało się do wspólnego wyjazdu i leciało pakować ciuchy. Zwykle ten moment wykorzystywaliśmy na planowy odwrót. Stawało się to męczące, żałosne i nudne, niektórzy mieli też kłopoty. Przykładowo pod nieobecność Kotłowego do domu w Osowej Górze wprowadziła się raptem jakaś kobieta z dzieciakiem, tak że ojciec, docent od łąkarstwa i myszoznawstwa, musiał uciekać do hotelu asystenckiego i tam ponoć przez dwa tygodnie wygrywał z balkonu przy księżycu smutne ballady na swoim saksofonie.

Któregoś dnia w Warszawie nieoczekiwanie zjawił się Marek Kunc. Ściskał poobklejany pacyfami futerał z Gibsonem, jakby ktoś go zaprosił na próbę. Tłumaczył mętnie, że tylko krowa nie zmienia decyzji, że przemyślał sobie niektóre rzeczy, przedtem obrał błędną drogę, a ostatnio ma mnóstwo inwencji i planów. Odpowiedziałem mu krótko: „Spadaj!”, i zawołałem ryżego Bińka, naszego ochroniarza, żeby go wyrzucił z hotelu. Nie widziałem Kunca więcej. Podobno wyjechał do Kanady, robił w tartaku. Pewnie już umarł.

Podjąłem wysiłek stabilizacji życia, ożeniłem się z Paulą, studentką muzealnictwa na uniwersytecie w Toruniu. Ślub wzięliśmy oczywiście w kościele, wtedy był to akt artystycznej niezależności, zamiast wesela Klapperstorch dał koncert bez prądu w kościelnych podziemiach, o wiele wcześniej, zanim taką formułę wylansowała MTV. Przyrzekliśmy z Paulą, że będziemy wobec siebie szczerzy i tolerancyjni oraz że będziemy respektować nasze poczucie wolności. Paulą chciała mieć galerię sztuki. Udało się to załatwić nie tyle dzięki moim zabiegom, ile przez znajomości starego w dowództwie okręgu wojskowego. Od tej pory wszystkie zarobione przeze mnie pieniądze szły w ten przegięty interes. Moja żona prowadziła życie artystki, otwarte i pozbawione konwenansów. Dzięki temu w naszym nowym, większym mieszkaniu nieustannie przesiadywał ktoś obcy, jacyś ludzie przyjeżdżali i wyjeżdżali, nocowali, chlali gorzałę, wyżerali jedzenie, niekiedy zabierali sobie na pamiątkę, co im się akurat spodobało. Czasem, wracając z trasy, nie mogłem znaleźć sobie miejsca do spania albo musiałem wysłuchiwać mądrzenia się jakiegoś napitego idioty o konceptualizmie czy instalacjach przestrzennych. Mowy nie było o jakiejkolwiek intymności, zaciszu, odrobinie dobrego seksu. Zupełnie nie wiem, jak w takich warunkach mógł przyjść na świat mój pierwszy syn, Dawid. Galeria pochłaniała coraz więcej forsy, wyrzucanej, prawdę mówiąc, w błoto. Paulą urządzała sceny, żądała, żebyśmy przenieśli się na stałe do Warszawy, bo tylko tam, a nie na prowincji, może spełnić swoje wielkie marzenia. Miałem w końcu dość, kiedyś wyszedłem, jak stałem. Zamieszkałem wtedy u Kotłowego i po miesiącu rzeczywiście wyniosłem się do Warszawy, ale sam. U Kotłowego był raj. Mieliśmy akurat przerwę w koncertach, pracowaliśmy, zrobiliśmy razem z dziesięć nowych numerów, nieco innych niż te wczesne, i krytycy mogli potem powiedzieć, że Klapperstorch się rozwija. A nocami, jak za dawnych czasów – dżemy. Moja gitarka pobrzękuje w tle, brat Kotłowego, wtedy już obiecujący perkusista jazzowy, szura miotełkami, fuli bydgoski chłodzi się w wiadrze, a ojciec – docent wyciąga na swoim saksie A Shadow of Your Smile tak, że gołym okiem widać małe strzępki duszy – wyrywają się z rury, rozwijają w powietrzu jak dmuchawce i szybują wysoko, przez otwarte okno piwnicy ku granatowemu niebu.

Pierwszy rozwód kosztował drogo. Wysoki Sąd, ma się rozumieć w osobie płci niewieściej, wyczyścił mnie na rzecz Pauli, z czego tylko mógł, łącznie z samochodem, kontem złotówkowym i dewizowym, tak że w Warszawie znalazłem się praktycznie zupełnie goły. Sprawy Klapperstorcha miały się jednak nadal nieźle, więc moja nędza nie potrwała długo.

W czasie kręcenia „suchego” koncertu dla telewizji, czyli tylko z udawaniem grania i ruszaniem gębami, poznałem na Woronicza Jagienkę Maślanko, wicedyrektor programową, wtedy jedną z najbardziej prominentnych postaci w tej instytucji. Przybiegła ze swojego biura, gdy jej powiedziano, że jesteśmy. Była starsza ode mnie o czternaście lat, lecz na zewnątrz nieustająco młoda – żywy dowód talentów osobistej kosmetyczki, dietetyka, masażysty i innych speców od walki z upływem czasu. Zachowywała się władczo, mówiła samymi zdaniami rozkazującymi. Nie wiem, jakim prawem wcięła się do naszego występu, sprowadziła fachowców od emploi, krawców, rekwizytorów. Wzięła nas w obroty, a my nie umieliśmy zaprotestować. Powtarzała mi, że nie mogę być tylko cyniczny i ponury, muszę być sofisticated. Zmieniła nam fryzury, zmusiła Kotłowego, żeby nie pajacował, aranżowała sceniczną dramaturgię każdego utworu. Nie wiem też, jak doszło do tego, że coraz częściej budziłem się w jej łóżku, w starej willi otoczonej zdziczałym ogrodem, położonej pomiędzy Stasinkiem a Leśną Podkową. Willa należała przedtem do poprzedniego męża, starszego od Jagi o ćwierć wieku wysokiego funkcjonariusza Wydziału Kultury KC, który często przyjacielsko nas odwiedzał, nazywał mnie „młodą siłą narodowej sztuki” i obligował do zabawiania swojej nowej żony, tępej, wiecznie niezadowolonej małolaty, podczas kiedy oni z Jagą w kącie werandy konferowali półgłosem o jakichś wielce tajemniczych sprawach. Jaga szczególnie dbała o kontakty i dojścia. Przedstawiała mnie

nie artystom i oryginałom, jak kiedyś Ciechan, ale reżyserom, wpływowym dziennikarzom, swoim znajomym z partii, ministerstwa, dysponentom pieniędzy, możliwości, kontaktów zagranicznych. Wpadała ze mną do zionących trupiarnią gabinetów i radośnie szczebiotała od progu: „Cześć, poznajcie się, to mój nowy chłopak!” Czuła się w tych kręgach jak ryba w wodzie. Wspominała studia, zetempowskie obozy, teatrzyk satyryków. Przy obowiązkowej kawie i koniaku, bynajmniej nie radzieckim, opowiadała świńskie kawały. Dlatego z oporami pokazałem jej materiał do płyty robionej już po czerwcowych wyborach w roku osiemdziesiątym dziewiątym, mającej być prześmiewczym i zjadliwym podsumowaniem czasów komunizmu. „Tak jest, właśnie takich rzeczy teraz nam potrzeba!” – wykrzyknęła ku mojemu zaskoczeniu i zaraz wymyśliła bijący po uszach tytuł: Przewlekle zaparcie. Płyta została, może pamiętacie, albumem dziesięciolecia, a o tytule prawicowa prasa pisała, że już samo jego brzmienie wyraża determinację młodego pokolenia wobec rzeczywistości PRL. Jaga miała zastrzeżenia do organizacji pracy Klapperstorcha, twierdziła, że zbyt wyczerpuj e i przynosi za mało dochodów. Natychmiast więc wyrzuciłem Ciechana. Skończył się koszmar długich koncertowych tras, występowaliśmy tylko w dużych miastach, w wielkich halach. Nasze utwory bez przerwy grały wszystkie programy radiowe, zrobiono o nas pełnometrażowy film, kręciliśmy także videoclipy, na które z Radiokomitetu płynęła nieprzerwana rzeka szmalu. Gdybym znał Jagę wcześniej, z pewnością i ten nasz osławiony angielski kontrakt wyglądałby inaczej.