Chciałem znaleźć jakąkolwiek robotę, załapać się do kogoś w charakterze sidemana na poważniejsze nagranie, podpiąć pod czyjąś trasę.

„Wiesz, nic z tego – sprowadzał na ziemię menago tej czy innej kapeli.- Masz za duże nazwisko – dodawał zaraz, żując gumę. – Psułbyś atmosferę, trzeba by się do ciebie, wiesz, dostosowywać, może nawet grać twoje kawałki. Kto na to pójdzie? Każdy ma swoje numery i swój cash do zrobienia”.

Łażąc tak po Warszawie i nie wiedząc, co dalej, spotkałem Waldka Ciechana. Myślałem, że napluje mi w gębę. On tymczasem tylko westchnął pobłażliwie i zaprowadził mnie do jakiegoś biura. Okazało się, że pełnił funkcję asystenta od public relations w pewnej niebiednej i dość znaczącej opozycyjnej partii politycznej, deklarującej wielką społeczną wrażliwość, konieczność ponownego upaństwowienia przemysłu, odbudowy PGRów i równych zarobków dla każdego.

„Ty? Z twoimi poglądami?” – dziwiłem się.

„A gówno tam poglądy, ja profesjonalista jestem – odpowiadał zadowolony. – Jak chcę, to wszystko mogę. Ukradniesz kurę, to zrobię tak, że cała Polska powie, że to tobie ukradli. Trzaśniesz staruszkę wozem, czary – mary i już wszyscy będą powtarzać wiadomość o cholerze, co to specjalnie wlazła ci pod koła, żeby narazić na szwank twoje życie, i będą się modlili w podzięce za cudowne ocalenie”.

Był rok 1993, w polityce wrzało, Ciechan potrzebował człowieka do kształtowania poparcia dla partii w sposób niejawny, poprzez prywatne kontakty z dziennikarzami, rozpowszechnianie pewnych opinii, nawet różne posunięcia niekonwencjonalne. Zgodziłem się, było mi wszystko jedno. Aby się tylko zaczepić tam, gdzie można dostać trochę więcej szmalu. Przyjęto mnie na okres próbny, dano stanowisko p/o referenta prasowego, jako taką pensję i ryczałt reprezentacyjny. Nie miałem pojęcia, od czego zacząć. Ciechan wybył, siedziałem w przydzielonym gabineciku na półpiętrze, piłem herbatę i kombinowałem. Jak w Polsce prowadzić walkę z wrogiem politycznym, odbierać mu zwolenników i zjednywać sobie elektorat? Poziomem wiedzy ekonomicznej i prawnej, kulturą słowa, finezyjną retoryką, miażdżeniem celnymi argumentami? Guzik tam. Takiego ględzenia, przynudzania nikt by nie słuchał. Zresztą, u nas w polityce nie istnieją błyskotliwe argumenty; czy coś jest prawdą, czy oszczerstwem, zależy wyłącznie od osoby i sytuacji. A więc jak walczyć? Tylko głupawymi żarcikami, złośliwością, prostackim zwischenrufem, który dotrze do zwyczajnego zjadacza jajecznicy z kiełbasą przed telewizorem, tylko upokorzeniem, śmiesznością. A jak w Polsce ośmieszyć polityka? Bardzo prosto – pokazać Polakom, że jest taki sam jak oni.

Swoją ofensywę propagandową skierowałem na radio. Ciechan przekazał mi namiary kilkorga emerytów, wiernych i zdyscyplinowanych ludzi partii. Z ich pomocą stworzyłem rodzaj sieci telefonicznej, zbiegającej się w moim komputerze i obejmującej pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób. Wśród nich były lamentujące gospodynie domowe, subtelny naukowiec rozmiłowany w ironicznych sentencjach, robociarz miotający przekleństwa ochrypłym barytonem, młoda matka, zaniepokojona losem swoich córek bliźniaczek, gdy wejdziemy do NATO, filutek – przekornik układający koślawe wierszyki i całe mnóstwo innych typów charakterystycznych. Dzień rozpoczynałem od słuchania porannych wiadomości i lektury biuletynów. Przede wszystkim szukałem wywiadów z ówczesnym prezydentem. Jeśli akurat nie strzelił nowego powiedzonka, to zadowalałem się bykami językowymi, ze słynnymi „mniałem” i „poszedłem” na czele. Czatowałem na rodzynki – informacje o premiach wypłacanych ministrom, o markach samochodów używanych przez księży, o nieruchomościach nabywanych przez posłów rządzącego obozu. Potem koncentrowałem się na aktualnych pracach rządu, niezależnie, czy było to podpisanie międzynarodowej umowy, skierowanie do sejmu jakiejś ustawy czy tylko przepis o konieczności jeżdżenia zimą na światłach mijania. Wreszcie formułowałem i rozdzielałem tematy komentarzy, na wypowiedzi czekałem do dwunastej. Musiały być utrzymane w różnych tonach: skrajnej determinacji, wisielczego humoru, ponadczasowej refleksji, cynizmu, rozżalenia i oburzenia. Wybierałem około dwudziestu, a gdy w kraju działo się coś szczególnie doniosłego, nawet podwójną liczbę, montowałem i przesyłałem taką pigułę zaprzyjaźnionym prezenterom pewnej nowoczesnej, szybkiej i coraz popularniejszej stacji radiowej. Wykorzystywali ją podczas wieczornych audycji z udziałem słuchaczy jako spontaniczne głosy prezentowane na żywo. Mogłem skutecznie złachmanić każdy autorytet albo też z każdej bzdury zrobić wielką, świętą ideę. Autorom wybranych głosów naliczałem niewielkie honoraria, wypłacane raz w miesiącu, po dwudziestym. Robiłem też inne rzeczy, redagowałem poufne broszury – instrukcje, jak prowadzić spory, jak odpowiadać wyborcom na zebraniach, organizowałem poprzez różne poważne instytucje sondaże opinii publicznej i nagłaśniałem korzystne dla nas wyniki.

Znowu powodziło mi się nie najgorzej, odpocząłem od grania i zaczynałem do niego tęsknić. Ożeniłem się z Iwetą, Alka urodziła Tereskę, moją pierwszą córkę, wkrótce potem Iweta urodziła również dziewczynkę – Gabrielę.

Moja sytuacja, nazwijmy to, zawodowa skomplikowała się po przyśpieszonych wyborach. Jak wiadomo, wygrał je ktoś inny, choć bliski, a nasza partia w ogóle nie weszła do sejmu. Czekałem, aż Ciechan pokaże mi drzwi, tak jak kiedyś ja jemu, ale nie zrobił tego. Partia nadal miała forsę, nadal widywałem na korytarzu znanych biznesmenów i inne wpływowe osoby, często publicznie występujące jako przedstawiciele innych opcji politycznych. Musiałem tylko zgodzić się na niższe wynagrodzenie i zrezygnować ze swojej opiniotwórczej siatki. Mój pomysł, choć skrzętnie ukrywany, szeroko podchwycono gdzie indziej. Na węch wyczuwałem, że wiele audycji z udziałem słuchaczy emitowanych przez różne rozgłośnie jest preparowanych w identyczny sposób. Jakieś dwa lata później zjawił się u mnie dyrektor oddziału międzynarodowej korporacji fonograficznej Super Star Sound i zaproponował come back. Wielkim firmom bardziej się opłacało inwestować w znane kiedyś nazwiska niż lansować nowe, co kosztowało dwukrotnie drożej. Nie istniałem już zupełnie na rynku, moje utwory można było usłyszeć tylko w różnych radiowych kącikach staroci. Z duszą na ramieniu pojechałem zatem do Bydgoszczy. Skóra był nauczycielem w ognisku muzycznym, Bakon wydawcą pisemka erotycznego, Bródek ogrodnikiem. Kotłowy przygasł bardzo, ale wciąż utrzymywał się w branży, jeździł jako człowiek do wszystkiego z jazzową kapelą swojego brata. Nie powiem, żeby witali mnie ze szczególną radością, ale przekonałem ich warunkami kontraktu. Podpisaliśmy z SSS umowę na trzy płyty – nowy materiał, składankę i koncert unplugged. Rzuciłem robotę u Ciechana i zamknęliśmy się w naszym magicznym miejscu, czyli w piwnicy w Osowej Górze. Praca szła opornie, firma stawiała wymagania, nakazywała na przykład dorzucenie kilku standardów, między innymi Strange Little Girl Dusicieli. Wkrótce media doniosły o reaktywowaniu się Klapperstorcha, nowej płycie, trasach po kraju. Zaprzyjaźnieni dziennikarze zakasali rękawy, były wywiady, pierwsze miejsca na listach. Do hal i klubów przychodziły tłumy trzydziestolatków, trudno jednak mówić o entuzjazmie. Znowu stałem na rampie, w migających światłach i dymach, ale wiedziałem, że gram i śpiewam tylko dla poruszenia czyichś sentymentów, że w nikim już niczego nie zapalę i nikt nie spojrzy na mnie z podziwem i uwielbieniem. Nowa płyta sprzedawała się dobrze, przynosiła dochody, któryś raz w życiu ponownie miałem sporo pieniędzy. Przetrwaliśmy tak trzy lata jako stary zespół, który powrócił w aurze sukcesu. Potem zainteresowanie wyraźnie spadało, a my nie potrafiliśmy temu przeciwdziałać. Kolejny kompakt, mimo niezwykle już natrętnego lansowania, opłacanego przez wytwórnię, był po prostu kompletnym gniotem, sprzedawanym w supermarketach z wielkich koszy, do których wrzucano wszelkie muzyczne barachło. Wreszcie rozwścieczona publiczność w Jarocinie, gdzie występowaliśmy jako gwiazdy, bardzo dobitnie wykrzyczała nam chórem, co mamy ze sobą zrobić. Zeszliśmy, podaliśmy sobie ręce i każdy wsiadł do swojego samochodu. Kotłowy płakał. Pewnie był pijany albo znowu wyczyniał jakieś jajca.