– Taaak? To my na przemoc fizyczną odpowiemy strajkiem okupacyjnym. Nikt nie opuści szkoły, póki krzyże nie znajdą się tam, gdzie powinny.
– Księdzu brak piątej klepki – wykrztusił Ateusz roztrzęsiony ze wzburzenia, stukając się znacząco w czoło. – A warunki sanitarne? Jeśli zdarzy się wypadek? Bóg będzie czuwał nad swymi owieczkami.
– Wątpię – rzekł matematyk – nie dał rozumu baranowi w sutannie, to może zapomnieć też o owieczkach.
– Heretyk! – na to ksiądz, wkładając w epitet bezmiar pogardy.
– Dziękuję za komplement – odparł matematyk.
Po wstępnej wymianie poglądów zaczęły się pertraktacje. Emocje nieco opadły, więc wytargowano kompromis: najmłodsze klasy, od pierwszej do piątej, pójdą do domu, a dyrektor wyznaczy dyżurnych nauczycieli, żeby pilnowali mienia państwowego. Do czasu rozpatrzenia konfliktu przez wyższe instancje, krzyże pozostaną w tych pomieszczeniach, gdzie zdążono je już zawiesić, a w zamian okupanci nie powtórzą operacji na górnych kondygnacjach budynku. Gwarantuje się wolny wstęp do szkoły wyłącznie nauczycielom oraz wybranym rodzicom uczniów, którzy zechcą wspomóc duszpasterską opiekę. Na czas strajku szkoła odda do dyspozycji salę gimnastyczną, ponieważ stamtąd jest dostęp do umywalni i toalet.
Maluchy pomaszerowały w domowe pielesze, starsza młodzież do sali gimnastycznej, która w razie potrzeby pełniła też funkcję auli, dlatego w magazynie na zapleczu chowano ławy. Wśród rozgardiaszu i przepychanki ławy zostały ustawione rzędami, znalazł się też stół, gdzie ksiądz Pyrko ustawił zaimprowizowany ołtarz: krucyfiks na białym obrusie, po bokach dwie świece w kandelabrach, w środku mszał. Scenografia gotowa, publiczność jest, można zaczynać.
Wyglądał na dwadzieścia pięć lat, zapewne niedawno ukończył seminarium duchowne. Trafił tam z zapadłej lubelskiej wioski, ta droga do awansu społecznego wydawała się może jemu, może jego rodzicom – najwłaściwsza. Wykładowcy umiejętnie zaszczepili święty ogień wiary, by mógł ruszyć na front walki z ateizmem. Chciał zasłużyć się dla sprawy, więc zaczął przejawiać nadmierną gorliwość, która wpierw znajdowała ujście w kazaniach, by w końcu eksplodować w czynie bardziej widowiskowym. Poza tym był chłopcem całkiem sympatycznym – nosił długie czarne włosy, uśmiechał się serdecznie, uprawiał sport, no i ta gitara, towarzysząca mu od lat szczenięcych, z której teraz uczynił instrument służby bożej.
Ksiądz Pyrko na przemian zanosił modły, udzielał maluczkim pouczających nauk lub intonował przy wtórze gitary nabożne pieśni – a Piotruś kucał skulony w kącie korytarza, za drewnianą donicą rododendronu. Kryjówka była niewygodna. Przełamując strach przez wydarzeniami, których sens jeszcze doń nie docierał, postanowił uciec. Ale jak? Okna korytarza budowniczy umieścił zbyt wysoko, zaś straż przy drzwiach pełniło dwóch mężczyzn. Złapią, odstawią do sali gimnastycznej. Chyba przebojem. Drzwi zakluczone, trzeba wybić szybę. Czym, gołą ręką?
Pokombinował trochę, znajdując rozwiązanie: blaszany kosz na śmieci. Stał naprzeciw wejścia, tuż przy klatce schodowej. Żeby tam dojść, musiał przemierzyć długi korytarz po parkiecie, nie tłumiącym kroków. Jedna szansa na sto, że go nie zauważą. A gdyby tak…
Uśmiechnął się do swoich myśli. Wylazł zza donicy: parę przysiadów, by rozprostować ścierpnięte nogi. Potem ruszył biegiem, tupot butów grzmiał mu w uszach jak wystrzały. W połowie drogi zaczął krzyczeć:
– Pali się! Pali się! Tam!
Pokazywał za siebie, a kosz coraz bliżej. Pikieta strajkowa w pełnym składzie pobiegła w przeciwnym kierunku. Wówczas ucapił blaszane pudło i z rozmachem rzucił w oszklone drzwi. Szyba rozleciała się z takim trzaskiem, iż umarłego by obudził. Kątem oka dostrzegł, że tamci wracają, więc z rozpędu rzucił się szczupakiem w zbawczą dziurę, chroniąc dłońmi głowę. Padł po drugiej stronie na betonowy podest.
Zerwał się natychmiast i zaczął uciekać, utykając. Stłukłem sobie kolano – pomyślał. Ponieważ nikt go nie gonił, przystanął za zakrętem by tchu złapać i wtedy dostrzegł, że lewą dłoń ma we krwi. Rękaw koszuli był rozdarty, widocznie trafił na ułamek szkła tkwiący w drewnie; rozciął mu skórę przedramienia na całej długości. Przyłożył chusteczkę do rany połykając łzy jak maluch, a nie ośmioklasista, który tego feralnego dnia miał obchodzić swoje czternaste urodziny.
Śliwa spotkał syna w połowie drogi do szkoły; zatrzymał taksówkę, zawiózł go na pogotowie. Rana okazała się dość głęboka i lekarz musiał założyć kilka szwów. Zbadał chłopca, na szczęście poza siniakami innych obrażeń nie stwierdził. Wrócili do domu. Maleńka widząc bandaż zaczęła lamentować, sypnęła pytaniami. Mąż zreferował sprawę zwięźle:
– Ten młody klecha urządził w szkole strajk. Próbował zawiesić krzyże. Piotruś wybił szybę i prysnął, ot wszystko.
Zapłonęły świeczki na imieninowym torcie. Po odśpiewaniu solenizantowi „Sto lat", gdy deser został rozdzielony, Śliwa podniosłym tonem wygłosił orację, zwracając się do Teresy:
– Szanowna pani, od dziś masz pod dachem dwóch mężczyzn. Bo młody człowiek staje się mężczyzną nie wtedy, gdy przechodzi mutację, nie wtedy gdy wąs zaczyna mu się sypać, lecz wówczas, gdy w trudnych okolicznościach podejmie samodzielną decyzję, świadom wszystkich konsekwencji, jakie mogą go spotkać. Tak postąpił dzisiaj nasz syn i jestem z niego dumny. Zdrowie Piotrusia! Niech rośnie ojczyźnie na chwałę a rodzicom na pożytek.
Długo w noc rozważał Śliwa sytuację. Był spokojny; zazwyczaj pewne wydarzenia wytrącały go z równowagi, krążył wtedy po pokoju jak lew po klatce i wymyślał, nie, dobierając słów. Teraz jednak decyzję podejmował z rozwagą, świadom jej następstw. Kościół okupuje szkołę, czemu by nie odpłacić się pięknym za nadobne? Mogę liczyć na Raka, ale kogo jeszcze zaagituję? Kto się odważy?
Odważył się brygadzista Benjamin. Wołano go Ben, był rudowłosym drągalem, który o klerze i dogmatach wiary wyrażał się bez należytego szacunku. Przyczyny uprzedzeń należało by szukać w jego życiorysie. Otóż zawarł ślub kościelny z niejaką Pelagią, nadobną siostrą ogrodnika Świderskiego, która – jak się poniewczasie okazało – zwykła obdarzać swymi wdziękami nie tylko męża. Wpadłszy na trop wiarołomności, wystąpił o rozwód, którego też w obliczu niepodważalnych faktów sąd mu udzielił. Wówczas chytre dziewczę oświadczyło, że ma gdzieś decyzję władzy świeckiej, co Bóg związał tego człowiek nie może rozwiązać. I odmówiła opuszczenia wygodnego mieszkania. Co więcej, zaczęła sobie gachów sprowadzać pod wspólny dach i życie brygadzisty zamieniła w piekło.
Usłyszawszy rozmowę majstra z biuralistą, ich plan zatrącający o świętokradztwo, zatarł Ben łapska wielkie jak łopaty, i oświadczył, że przyłącza się natychmiast i bez zastrzeżeń. Podjął się też wymalowania stosownego transparentu, miał bowiem w domu zbędne prześcieradło i czerwoną farbę.
Nazajutrz ruszyli do kościoła. Budowla mogła imponować: wieża przypominała rakietę na rampie startowej, a kryty blachą miedzianą dach wyglądał jak skorupa małża w krainie liliputów. Zakrystia mieściła się w przybudówce z osobnym wejściem; wkroczyli do środka z godnością lecz stanowczo. Ksiądz Kurowski, siwy staruszek, oderwał się od lektury „Tygodnika Powszechnego".
– Mamy przykrą wiadomość dla księdza. Rozpoczynamy strajk. Tutaj, w zakrystii -powiedział Rak.
Popatrzył na nich uważnie wyblakłymi źrenicami. Rudzielec rozwinął płótno, gdzie czerwone litery głosiły: Protestujemy przeciwko okupacji szkoły! Poniżej, nieco drobniejszym pismem: Strajk głodowy.
– Ach, o to chodzi? Wiedziałem, że będą kłopoty. Niestety, odkąd przybył tu ksiądz doktor Maciąg, on rządzi parafią. Ja przechodzę na zasłużoną emeryturę.
Śliwa przystawił sobie krzesło, wlazł na nie, młotkiem dobytym z kieszeni wbił w boazerię gwóźdź. Zawiesił także portret Lenina w jasnej ramce. Krzesło odstawił na miejsce.
– Chyba ksiądz nie ma nic przeciw Leninowi? – zapytał. Człowiek był uczciwy, prowadził się moralnie. Nawet ślub ze swoją Nadieżdą brał w cerkwi.