– Przyzwyczaisz się, Markiewicz – perswadował Śliwa otrzepując garnitur poszkodowanego – między nami jak w operetce: półżartem, półserio. Dla sztywniaków i nawiedzonych wstęp wzbroniony.
W wejściu do zajazdu przepychanka – grubas właściciel usiłował wyegzekwować należność, lecz goście odtrącili go bezceremonialnie; nie miał szans, sześciu na jednego. Wołał bezradnie:
– Kto zapłaci za połamane krzesła! Za wybitą szybę! Potłuczone szklanki!
– Mazowiecki! – odkrzyknęli wesoło i sprężystym krokiem odmaszerowali w szyku dwójkowym.
Piwosze mogli wreszcie wejść do lokalu. Kleopatra sprzątała rozbite szkło, a mąż miotał łaciną i brzuszyskiem po wszystkich kątach.
– Gdzie się lęgną takie skurwiele? Kasta właścicieli Polski, psiakrew. Jeden z drugim gnojek nie potrafi trzech zdań poprawnie sklecić, a rwie się do rządzenia. Żadnego szacunku dla ludzi, żeby ich jasna cholera!
Ledwo zdążyli się rozmieścić przy stolikach – malarz przeglądał notatki szykując się do zagajenia, inni rozlewali z namaszczeniem piwo – a tu pod oknami rozległa się Wołga Wołga, mat'radnaja, Wołga ruskaja rieka i wtoczyło się do środka dwóch zalanych w trupa osobników: ogrodnik Świderski i jego krewniak, hodowca drobiu. Drobiarz czkał regularnie i głośno, a Świderskiemu japa się nie zamykała:
– Piwo dla wszystkich. Ja funduję! Ale biznes… Ludzie, cud, powiadam, cud nagły a niespodziewany! – zachwiał się niebezpiecznie, bufet uchronił go przed upadkiem. -Sprzedałem wszystkie róże. Pięć tysięcy sztuk! Sprzedałem tonę… przejrzałych pomidorów! A ten… a ten facet opchnął… przeterminowane jaja. Sto skrzynek! Szefuniu, dwa głębsze. Za ten biznes. Za arcybiskupa. Niech przyjeżdża częściej.
Dostrzegł zakonnika i pożeglował ku niemu. Z pewnym trudem trafił dłonią do kieszeni i wyjął dwa pliki banknotów; sienkiewicze schował na powrót, a moniuszki położył przed mnichem.
– Dla sierotek na banany!
Wychylili swoją wyborową i podtrzymując się nawzajem opuścili towarzystwo, choć nie od razu udało się im wycelować w drzwi. Na dworze znów rozlała się Wołga szeroko.
– Zaczynam podejrzewać – odezwał się Hiacynt chowając pieniądze – że diabeł z nas drwi. Jego eminencja musiał wystawić dostojną osobę na kanonadę przejrzałych pomidorów i przeterminowanych jaj, abym ja mógł moim dzieciakom pokazać, jak wyglądają banany. Jeśli już zawadziliśmy o złego ducha, to chcę powiedzieć panu Benjaminowi, że byłem na koncercie. Owszem, ma pan talent, zespół też jest znakomity. Tylko po co brnąć w groteskowe sataniczne songi?
– Taka moda.
– To wy tworzycie modę.
– Niech socjolodzy szukają odpowiedzi na pytanie, dlaczego moje pokolenie, za komuny, pasjonowało się musicalem Jezus Chrystus super star, a te szczeniaki dziś kręcą się wciąż wokół szatana? Kościół tropi czerwonego luda, by na niego zwalić winę, lecz to właśnie duszpasterze winni posypać głowy popiołem. Zatruli pacjenta lekarstwami.
– Popieram – wtrącił Piotr – belferskie słowo honoru, że Ben trafił w sedno.
– Nie pomniejszam winy Kościoła, lecz szołbiznes w piekielnej deprawacji też ma pokaźny udział.
– Dyskusja nie na temat – przeciął Artysta. – Proszę o uwagę. Zaczynamy inauguracyjną sesję Polskiej Partii Przyjaciół Piwa…
Tak oto owego obfitującego w wydarzenia dnia powstała w Trzydębach siła, której nikt początkowo nie traktował poważnie. Wkrótce miała trzystu członków, trzykrotnie więcej niż pozostałe partie razem wzięte. Wygrała wybory w pięknym stylu, uzyskując wszystkie mandaty do Rady Miejskiej. W pewnym stopniu do zwycięstwa przyczyniły się występy zespołu „Bolko", (rudy Ben okazał się zdolnym agitatorem) a także zawzięta propaganda aktywistek Towarzystwa Obrony Kobiet. Chociaż przeciwnicy też nie próżnowali; pracowici centryści sprowadzili nawet jakąś figurę z centrali. Jegomość powtarzał na wiecach że jest mądry mądrością trzydębian i domagał się, by władzę ujęli w swoje ręce, po czym kazał podnosić dłoń tym, którzy popierają jego wizję demokracji. Ponieważ owa wizja rysowała się publiczności mało wyraziście, zawsze wzlatywały w górę pracowite ramiona tych samych klakierów z pierwszego rzędu. Zapytywał jeszcze pro forma, kto jest przeciw – oczywiście przeciwnicy ze strachu lub nieśmiałości się nie ujawniali, a on mógł stwierdzić z zadowoleniem bezgraniczne poparcie: wszyscy za. Dobre samopoczucie rosło w człowieku jak na drożdżach, powinien opatentować ten sposób badania opinii publicznej, jako znakomite wsparcie psychologiczne dla polityków, oderwanych od realiów społecznych.
PPPP przeprowadziła niezbędne zmiany kadrowe – burmistrzem wybrano Adama Raka, Piotr Śliwa objął kierownic two szkoły, a magister Markiewicz został dyrektorem Pewnusi; nocniki z wizerunkami sławnych osobistości zostały tam wyparte przez nocne naczynia wielokrotnego użytku, reklamujące różne gatunki piwa, a odebrane trzem pazernym rodzinom udziały wykupili na raty pracownicy.
Najbardziej zdumiewające w tej historii jest to, że przedwyborcze obietnice nowa władza spełniła co do joty w ciągu miesiąca. Było ich zresztą niewiele: wprowadzenie całodziennej sprzedaży piwa we wszystkich sklepach; przydział – na zasadach ulgowych -terenu pod ogródki działkowe i budownictwo jednorodzinne; przywrócenie ulicy oddzielającej kościół od ple-banii jej dawnej nazwy, Ateusza Pokornego; ukończenie kanalizacji. W tej ostatniej sprawie miał swój udział zakonnik Hiacynt – objechał kilka miejscowości, w których zakładano wcześniej instalacje burzowe i znalazł sporo porzuconych na łaskę losu rur o odpowiednim przekroju. Wyżebrał od pewnej firmy ciężarówkę i ściągnął zdobycz do Trzydębów. Mieszkańcy w czynie społecznym zakopali brakujący odcinek, kanalizacja ruszyła, końcowe produkty rozkładu materii porzuciły gród, a miejska kasa nie wydała na ten cel nawet złotówki.
Pewnego razu do pokoiku Hiacynta w sierocińcu wtargnął ksiądz Pyrko – wzrok dziki, włos zmierzwiony, portki cywilne, koszula w pepitkę. Padł na kolana:
– Bracie, ratuj! Jestem apostatą, porzuciłem Kościół. Jawnogrzeszę z Pelagią! Jam zgubiony dla Boga i parafian…
– Nie przesadzajmy – powiedział mnich – aniś pierwszy, ani ostatni. Napisz do biskupa, że wypowiadasz posadę. Chuć czy miłość?
– Żyć bez niej nie potrafię. Opętał mnie diabeł południowy.
– Wcale częste są w wieku dojrzałym nawroty zainteresowań seksualnych. A ona?
– Zakochana. Listy miłosne słała bez przerwy. Przygarnęła w swoim mieszkaniu. Co począć?
– Urządziłem w sierocińcu kapliczkę. Mogę dać wam ślub.
– Bez zgody Kościoła?
– Nie mieszajmy bezdusznych urzędników Pana Boga do sakramentu małżeństwa. Ślubujesz wobec Stwórcy.
– Bracie, przywracasz mi życie!
– Wstań z klęczek i zachowuj się normalnie, jeśli do szczętu nie zgłupiałeś w kościelnym kieracie. Ustalmy datę…
Jakoż pobrali się, weselisko wyprawili huczne w Zajeździe Pod Mieczem, a potem otwarli przy głównej ulicy pizzerię; cieszyła się umiarkowanym powodzeniem i dochód też przynosiła raczej skromny. Szyld namalował własnoręcznie Artysta; obok napisu Pizzeria Poludniowy Diabeł widniał frywolny szatanik, serwujący główne danie. Malarz dokonał również korekty swego dzieła w hollu szkoły – zamalował czarta, a zamiast niego posadził na taczance przy kulomiocie bolszewickiego komisarza w skórzanej kurtce. Miejmy nadzieję -pomyślał – że Lucyfer nie wyszuka mi najgorszego miejsca w otchłani, bo zwolniłem jego wysłannika od przywileju ustrzelenia księdza Skorupki i zapędziłem do roznoszenia pizzy…
Życie w Trzydębach normalizowało się, tylko kościół pozostawał długo osierocony, ponieważ kuria nie mogła znaleźć kandydata na proboszcza. Nic dziwnego, któżby kwapił się do parafii, gdzie nad plebanią znęcał się czerwony kur i moce piekielne, a bezbożny lud nawet arcybiskupa ośmielił się obrzucić nieświeżymi produktami spożywczymi? Wysuwano wprawdzie sugestię, że chwilowo mógłby spełniać posługi duchowne franciszkanin Hiacynt; lecz względy doktrynalno-dyscyplinarne przemawiały przeciw osobie. Czym zresztą on się nie przejmował – chrzcił dzieci, odprowadzał umierających na ostatnią drogę, udzielał ślubów i celebrował w świątyni zbiorowe modły. No i chwała Bogu.