Изменить стиль страницы

Piotruś pobiegł do kolegi, Śliwa wyciągnął nogi i zapalił fajkę. Przyglądał się, jak żona krząta się po mieszkaniu. Wydawało się, że bieg czasu nie ma na Teresę wpływu, wciąż była tak zgrabna jak wówczas, kiedy ją poznał, natrętne zmarszczki maskowała dyskretnym makijażem, włosy, przystrzyżone na chłopczycę, farbowała, by ukryć postępującą siwiznę. Miała ujmujący uśmiech, który odsłaniał drobne zdrowe zęby. Pogodne usposobienie wszakże zakłócały czasem napady depresji. Recytowała wówczas jednym tchem.

– Cóż ja mam z życia? Ty przynajmniej zajmujesz się swoją polityką, obracasz między ludźmi. Zdziczałam zupełnie w domowym kołowrocie. Wlazł w ciebie ponury samotnik, znajomych nie zapraszasz, żebym chociaż mogła trochę poplotkować. Na dancingu ostatni raz byliśmy przed dziesięcioma laty, karnawał dla ciebie nie istnieje. Czyś ty się kiedy zastanowił co myślę, co czuję? Porozmawiałeś tak od serca, żebym mogła z siebie wyrzucić trochę goryczy?

Musiał przyznać, że zdarzało się to dość rzadko. Żyli obok siebie. Był jednak przeświadczony, że jest dobrym mężem i ojcem, dbał o dom także kosztem własnych wyrzeczeń i domagał się ich od innych. Skargi Teresy, chociaż zrozumiałe, raniły jego poczucie sprawiedliwości.

– Jesteś chodzącym katalogiem męskich wad.

– Jakieś szczątki zalet jednak we mnie tkwią, jeśli gorliwie ciągnęłaś mnie do urzędu stanu cywilnego.

– Zostawmy na boku kwestię, kto kogo ciągnął. Spodobało mi się, że nie jesteś ani dwulicowy, ani wyrachowany, ani niesprawiedliwy w ocenach ludzi. Wiesz, co przeważyło szalę? Dostrzegłam w tobie tę iskrę szaleństwa, która sprawia, że życie u boku takiego człowieka może obfitować w niespodzianki.

– I nie zawiodłaś się?

– Muszę przyznać, że niespodzianki sypnęły w nadmiarze. Te miłe i te przykre. Nie martw się, Hiruś. Kłopoty przeminą.

Przygarnął ją do serca i nieskładnymi słowy złożył życzenia z okazji dwudziestolecia ślubu.

– Pamiętałeś? – zdziwiła się szczerze.

– W przedpokoju znajdziesz tort i szampana. Wypijemy jak wrócę. Muszę na chwilę wyskoczyć do komitetu, wybacz.

Lektorem Komitetu Centralnego, który miał trzymać mowę na temat aktualnej sytuacji politycznej w kraju, okazał się przygarbiony jegomość o nerwowych ruchach, zakatarzony straszliwie; co parę zdań musiał wycierać swój organ powonienia, który wskutek tego posiniał jak nadgniła marchewka. Przemawiał długo i zawile, odmieniając przez wszystkie przypadki swoją nadzieję, że porozumiemy się, jak Polak z Polakiem". Permanentne strajki uznał za rzecz godną ubolewania. Wspomniał mimochodem o błędach tudzież autokratyzmie ekipy rządowej. Takie pojęcia jak socjalizm, klasa robotnicza, nie istniały w jego słowniku. Ponieważ zaś nie dostrzegał także opozycji politycznej, świat przezeń zarysowany mało miał wspólnego z rzeczywistością. Owszem, występowały w nim pewne konflikty, lecz wyłącznie nieantagonistyczne, polegające na zwyczajnym nieporozumieniu. Ten jajogłowy jeszcze wierzył w moralno-polityczną jedność narodu, w którym sprzeczności zostały chwalebnie zlikwidowane na mocy odgórnego dekretu.

Potem zabrał głos sekretarz Góralski, z zawodu elektryk, szczupły mężczyzna z bródką przyciętą w szpic. Odczytał długą listę tych, którzy oddali legitymacje w ostatnich miesiącach, po czym rozpaczliwie rozłożył ręce:

– Towarzysze, jestem załamany. Mieliśmy w Trzydębach dwustu pięćdziesięciu członków. Ponad setka odeszła, część jest kompletnie bierna albo zastraszona. Co robić?

Śliwie zrobiło się żal człowieka i zgłosił się do dyskusji jako pierwszy,

– Nie ma co lamentować, sekretarzu. Wciągaliśmy na siłę różnych chłystków do partii, nikt ich o poglądy nie pytał, nawet nie sprawdzano, czy statut znają – to przy pierwszej okazji odpłynęli w siną dal. Nasze szczęście. Jeśli o dzisiejszy wykład chodzi, przepraszam za szczerość, prelegent nie wie, na jakim świecie żyje. Krach gospodarczy, rozpadają się struktury państwa, w społeczeństwie wrzenie, rozbicie polityczne nawet ślepiec dojrzy, a tutaj towarzysz tryska optymizmem. Rozumiem, że tak ocenia sytuację również kierownictwo partii. Tylko siąść i płakać żeśmy do władz wybrali ludzi bez jaj i z wodogłowiem. Przekaż-cię, towarzyszu lektorze, moją opinię do Warszawy. Dosłownie!

Dyskusja go nie interesowała, wszelkie argumenty jakie mogły paść na tej sali, słyszał już sto razy. Poszedł do domu. Przy szampanie było trochę wspomnień, potem w kinie nocnym obejrzeli głupawe straszydełko z diabłem w roli głównej.

Odrażająca włochata powłoka, fosforyzujące ślepia, żar bucha z mordy, aureola iskier krzesanych chwostem. Gdzie się pojawi, tam huraganowy wicher demoluje wnętrza, łamie drzewa, wywraca auta. Biada maluczkim, gdy wpadną w sieci, chytrze przez piekielnego wysłannika zastawione, nawet egzorcyzmy nie pomogą. Tylko trzydziestoletnia (?) dziewica może złamać moc czartowską szuka jej policja w całej Ameryce, lecz bezskutecznie. Cywilizacja chrześcijańska lada moment runie…

Nie doczekawszy happy endu, Śliwa wyłączył odbiornik i zauważył:

– Pouczające. Wreszcie telewidzowie będą wiedzieć, jak wygląda i działa monstrum, obecne w każdym kazaniu księdza Maciąga.

Projekcja wprawiła go w dobry humor, zapomniał o dzisiejszych wydarzeniach. A gdy syn zasnął, zaczął podśpiewywać:

Chodź, chodź Malutka, zrobimy krasnoludka

A jak się uda, zrobimy krasnoluuuda…

Teresa, biorąc mężowskie słowa za dobrą monetę, zaczęła się szybko rozbierać.

ROZDZIAŁ TRZECI

Obmierzły rechot władcy ciemności. Ksiądz Maciąg do szturmu uderzy. Okupacja szkoły, Lenin w zakrystii. Trzydęby dostają się na czołówki prasy światowej.

Ksiądz Maciąg, uporawszy się z problemami budowlanymi, rozejrzał się bacznie po parafii i zdjęła go zgroza. Ponad połowa dorosłych nie zaglądała do świątyni nawet raz w roku. Niewinne duszyczki maluczkich dostały się w łapy podejrzanego indywiduum, nomen-omen Ateusza, któremu sekundowała niejaka Piotrowska, żyjąca w grzesznym konkubinacie z weterynarzem. Starsza młodzież przechodziła obok, nie dostrzegając swego duszpasterza, a w najlepszym razie pozdrawiała świeckim „dzień dobry" zamiast pobożnym „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Szerzył się kult świętobójcy, Bolesława Śmiałego – miał już swoją ulicę, dęby, trafił do podręczników szkolnych. Fakt ten ksiądz Maciąg odczuwał jak osobistą zniewagę ponieważ to właśnie jego patrona, biskupa krakowskiego Stanisława, kazał król zarąbać w roku pańskim 1078, za co dostąpił wiekuistego potępienia, ofiarę zaś wyniesiono na ołtarze.

Uroczystość poświęcenia domu bożego uświetnił swoją obecnością sam biskup. Biły dzwony, kłoniły się przed ołtarzem sztandary, chór mieszany intonował Te Deum laudamus. Na drzwiach umieszczono tablicę: Kościół rzymskokatolicki pod Wezwaniem świętego Stanisława. W bocznej nawie pojawił się Olejny obraz, przedstawiający scenę męczeństwa, pędzla stołecznego artysty, który wprawdzie kazał sobie słono zapłacić, lecz nadał dziełu oczekiwaną wymowę. Król o ponurych rysach dzierżył miecz ociekający krwią, a za jego plecami rechotał z zadowolenia diabeł; święty natomiast miał oblicze wzniosłe, prawicę wyciągał ku niebiosom, skąd po jego duszę nadlatywali aniołowie.

Ulicami grodu przeszła imponująca procesja, a echo nabożnych pieśni dotarło nawet do uszu zatwardziałych grzeszników. Czcigodny doktor teologii przeżył swój wielki dzień. Odpocząwszy nieco, zabrał się do czynności organizacyjnych. Powołał Radę Parafialną i przeprowadził intensywne szkolenie jej członków, aby nie mieli najmniejszej wątpliwości, że zło zagnieździło się w organach władzy.

– Jak kraj długi i szeroki podnoszą się głosy protestu przeciw bezbożnemu reżimowi -mówił – azaliż nam wolno nie upomnieć się o prawa ludu bożego? Musimy spisać żądania i przedstawić je komu trzeba. Żądać, naciskać, domagać się, nie ustępować – oto metoda jedynie skuteczna.