Krew nagła zalała Raka, więc woła Kubusia i kroczą razem ku grubasowi, który -niebezpieczeństwo dostrzegłszy – cofnąć się chce, lecz za plecami ściana pachnąca świeżą zaprawą, po bokach manewrują mechanizmy, nie ucieknie.
– Ty łajzo! – mówi Adam. – Na mównicy gęba pełna socjalizmu, a tutaj prywatną działkę orzesz państwowym sprzętem? Przedsiębiorstwa różne fuchy gratis dla ciebie odwalają? Za materiały budowlane nie płacisz? Ty pasożytnicza wredoto!
– Milicja! – wrzeszczy grubas trzęsąc się jak galareta. Głos jednak ginie w warkocie motorów, Rak potrząsa mu pięścią przed nosem, a tygrys szykuje się do skoku. – Weź to zwierzę, daruję napaść, ale błagam: zabierz bestię!
– Strach cię obleciał, grubasku, wypasiony na państwowym wikcie. Dopiero dzisiaj Kubusia dostrzegłeś? Myślałeś, że grzeszki ujdą ci bezkarnie, co?
A on niby skruszony, ludzki nagle, dostojeństwo uleciało, suwa się boczkiem, metr, drugi, trzeci i nagle łaps za łopatę. Zamierza się wściekle gotów Rakowi łeb rozwalić. Kubuś jest szybszy i stylisko miażdży w zębach. Adam kiwa z ubolewaniem głową.
– Proszę, w opresji kąsasz jak kobra. Wszystkich wokoło byś zagryzł, żeby własną dupę ocalić. A wiesz ty, co trzeba zrobić, gdy ryba cuchnie od głowy? Odrąbać tę głowę, im szybciej tym lepiej, może chociaż ogon da się uratować.
Grubas nie dał za wygraną; przesunął się jeszcze parę kroczków i znienacka skacze na drabinę, nogami przebiera po szczeblach uskrzydlony strachem. Tygrys próbuje gonić zbiega, lecz łapy osuwają się z drabiny, nie nawykły do takiego urządzenia. Cofa się roztropnie dla rozbiegu i potężnym susem ląduje na rusztowaniu. Aktywista już pnie się ku drugiej kondygnacji. Kubuś za nim. Balansują naprzeciw siebie po chwiejnym pomoście, a Adam z dołu pokrzykuje:
– Bierz dziada!
Lecz nim tygrys wykona skok ostateczny, pękną nadgniłe deski i grubas spadnie wprost na stertę pustaków.
Nazajutrz podczas obiadu, Rak swoim zwyczajem rozłożył gazetę. W eksponowanym miejscu ujrzał żałobną informację, obwiedzioną czarną ramką i opatrzoną zdjęciem grubasa:
Wczoraj w godzinach popołudniowych, zginął tragicznie podczas wypadku na budowie znany i powszechnie ceniony działacz, towarzysz Anatol Kciuk. Odznaczony wieloma orderami, znany był szerokim kręgom społeczeństwa jako człowiek skromny i pracowity. Położył niemałe zasługi dla rozwoju naszego miasta. Cześć jego pamięci.
Powinni jeszcze dodać – pomyślał sobie Adam – że na stare lata zeszmacił się doszczętnie i zdradził ideały swojej młodości, a za jego przykładem poszli inni, podważając w narodzie zaufanie do władzy.
Ostatnio zaczęły się rozluźniać kontakty z Kubusiem. Zdarzało się, że tygrys nie stawiał się na wezwanie, a jeśli już się pojawił, jego pan mógł stwierdzić niepokojące przemiany. Kubuś zaczął gwałtownie przybierać na wadze, korpus mu spotężniał, mięśnie stały się twarde jak stal, potężna paszcza przejmowała grozą. W mieszkaniu się nie mieścił, musiał materializować się na skwerze; jego ogon niby pień dębu tamował ruch na przyległych ulicach. Na szczęście wkrótce przeniósł się w wyższe rejony.
Pewnego razu, bawiąc służbowo w stolicy województwa, wybrał się Rak na wiec, bardziej z ciekawości niż z wewnętrznej potrzeby. Ledwo się wcisnął na salę, gdzie bulgotał tłum różnorodny, a z megafonów wiało odnową i druzgocącą krytyką. Na scenie, za stołem prezydialnym, rozwalił się nonszalancko Kubuś. Łeb sięgał powały, przesłaniając portret wąsatej osobistości, żółte ślepia świeciły jak reflektory, rozwarta paszcza łapała powietrze, bo duchota w pomieszczeniu niemożliwa. Jego chwost ogromniasty spływał po schodach, wskutek czego kolejni mówcy, by dostać się do ambony, musieli wykonywać karkołomne skoki.
Od czasu do czasu Kubuś wyciągał błyskawicznie pazury, trzask-prask i już nieszczęśnika pakował do mordy, wierzgającego, rękoma machającego, wzywającego pomocy wszystkich świętych. Kłem go wprzódy przyszpiliwszy, połykał wraz z butami tudzież wszelkim odzieniem i tekstem mowy światoburczej.
Adam nie mógł dostrzec żadnej reguły w działaniu tygrysa, ponieważ wydawało mu się, iż każdy mówca głosi rzeczy słuszne obok bzdur wierutnych. No, może z wyjątkiem trockistów, którzy chcieli państwo polskie wysadzić dynamitem i tym samym skazywali się na nieuchronne pożarcie oraz syjonistów, żądających wyjątkowych przywilejów dla narodu wybranego, co Kubusia wyraźnie wytrącało z równowagi; gniewnie parskał, a czasem wręcz chichotał złowróżbnie.
Oszołomiony obrachunkowym zgiełkiem, wrócił Rak do domu. Powziął niezłomne postanowienie, że przestanie się -zajmować polityką, a tygrysa puści w niepamięć.
Nieudolność organów śledczych, które knowaniom piekielnego zwierza nie potrafiły położyć tamy – była oczywista. Czyż bezbożny instrument upadającego reżimu, pozbawiony duchowego przewodnictwa kapelanów, przeżarty wulgarnym materializmem, mógł sięgnąć ku sferom przed okiem zwykłego śmiertelnika zakrytym? Po stokroć nie! Przygotowując się do kolejnego kazania, ksiądz Maciąg przeanalizował problem z wnikliwością, jaka przystoi doktorowi teologii. Od dłuższego już bowiem czasu zbierał wszelkie wieści o bulwersującym zjawisku, skrzętnie je notując w podręcznej księdze. Pozostało uogólnić fakty, odkryć ich istotę i wyciągnąć wnioski utwierdzające lud boży w wierze.
Gdy wdrapał się na ambonę, wzrokiem licząc wiernych, którzy tej niedzieli zjawili się mniej tłumnie niż zazwyczaj – tekst kazania popłynął jak wezbrana rzeka:
– Ponoć mundurowi i tajniacy szukają znikającej bestii. Po Trzydębach i okolicy szukają, a znaleźć nie mogą lub raczej nie chcą. Drodzy parafianie, nie dziwmy się ich ślepocie. Czy któryś z tych osobników sięgnął choć raz w życiu po Nowy Testament? Wątpię. A znalazłby tam rozwiązanie zagadki. Zajrzyjmy więc my do „Objawienia" świętego Jana. Oto co głosi apostoł.
Poszukał w księdze właściwego miejsca, ramiona wzniósł ku górze by cofnąć przydługie rękawy sutanny i niby oręż dzierżąc słowo objawione, zacytował archaiczny przekład księdza Wujka:
– I zrzucon jest on smok wielki, wąż starodawny, którego zowią diabłem i szatanem, który zwodzi wszystek świat. I zrzucony jest na ziemię i aniołowie jego potępieni z nim są zrzuceni. Widziałem bestię wychodzącą z morza, mającą siedem głów i rogów dziesięć, a na rogach jej dziesięć koron, a na głowach jej imiona bluźnierstwa. A bestia, którąm widział, podobna rysiowi, a nogi jej jako niedźwiedzie, a gęba jej jako paszcza Iwowa. I dał smok bestyi moc swoją i władzę wielką.
W tym miejscu zwrócił uwagę parafian na fakt, że smok (czyli szatan) dla czynienia zła posłużył się bestią, która zniewoliła lud wszelki. Każdy jej sługus musiał naznaczyć siebie cechą owemu potworowi właściwą: imieniem lub znakiem, najlepiej na czole lub dłoni, aby wspólnicy spisku mogli się rozpoznać w tłumie. Święty Jan precyzuje dalsze dwa szczegóły;
– I widziałem niewiastę siedzącą na czerwonej bestyi, pełnej imion bluźnierstwa. Tu jest mądrość. Kto ma rozum, niech zrachuje liczbę bestyi, albowiem liczba jest człowieka, a liczba jego sześćset sześćdziesiąt sześć.
Wyraz triumfu rozjaśnił oblicze księdza Maćiąga.
– Bracia i siostry w Chrystusie! Ja zrachowałem, jako każe Apostoł. W Trzydębach i sąsiednich wioskach jest sześciuset sześćdziesięciu sześciu chwalców bluźnierstwa. Ni mniej, ni więcej! Czy naznaczeni są, pytam, upiornym imieniem? A jakże, legitymacje PZPR w kieszeni, znaczki w klapie, czerwony sztandar nad głową. Azaliż ktokolwiek może wątpić, że owa niewiasta to partia, siedząca okrakiem na czerwonej bestii komunistycznej ideologii? Biada jej nieszczęsnym wyznawcom, albowiem święty Apostoł słyszał głos anioła, grożącego głosem wielkim: Jeśliby się kto kłaniał bestyi i obrazowi jej, i wziąłby cechę na swe czoło albo na rękę swoją – będzie męczon ogniem i siarką…
Niestrudzony w oratorskim natchnieniu, jeszcze długo proboszcz roztaczał apokaliptyczną wizję mąk, których piekło nie będzie szczędzić komuchom w ogólności, a tym z Trzydębów w szczególności. Wytknięci palcem przez niego i zarejestrowani w kartotece świętego Jana, podążają wytrwale ku niesławnemu końcowi.