Komputerowa symulacja, dochodzimy do wniosku z Runiem. To najlepszy pomysł na współczesne wojny. Zwycięstwo techniki i zdrowego rozsądku. Silicon Graphics. Można wygodnie rozpartym w amortyzowanym fotelu, przy dźwiękach kosmicznej muzyki, popijając koktajl witaminowy, wodzić myszą po polu bitwy. Wojny w rzeczywistości wirtualnej. To odprężające jak orgazm.
Kudłaty siedzi przy biurku w seledynowej marynarce i gra na komputerze. Kończy mi się amunicja, mówi, jeżdżąc myszą po całym blacie. Poprawia okulary, zapala kolejnego papierosa, nalewa do szklanki wody mineralnej, patrzy na zegarek. Zobacz czy to nie czarny mercedes, mówi do mnie, więc wstaję posłusznie i patrzę przez żaluzje na parking, tak, rzeczywiście, to czarny mercedes, odpowiadam, patrząc jak z samochodu, który właśnie przyjechał wysiada gruby trzydziestoparolatek z dwudziestoletnią na oko dziewczyną. Skąd wiedziałeś, przymilam się i mizdrzę bo chcę pożyczyć od Kudłatego pieniądze, a wygląda na to, że jestem niewypłacalny, więc muszę się przymilać. Kudłaty się puszy, nadyma, gmera w portfelu, wyciąga dwa banknoty o najwyższym nominale, wyciąga je do mnie, cofa, kilka razy powtarza tę czynność. A może ci nie pożyczę? drażni się ze mną, a ja się płaszczę, choć zaczyna mnie to denerwować, dawaj kasę, mówię poirytowany. W końcu udaje mi się wyrwać te banknoty i już widzę, że Kudłaty żałuje że mi je pożyczył. Przecież ci oddam, mówię i wiem, że będę musiał pożyczyć od Grześka, żeby spłacić Kudłatego. Dwa dni wcześniej, jednego z tych wieczorów, które spędzam przy biurku popijając herbatę z malwy, pogryzając słodycze, rozmawiam przez telefon z Grześkiem, umawiamy się na imprezę u demonicznych sióstr Smerfetek, Grzesiek proponuje jeszcze jedną zabawę, będzie dużo spolegliwych kobiet, zachęca.
Kudłaty dzwoni do kobiet nocami i proponuje im wyuzdany seks, jest wulgarny, kiedy indziej liryczny, bierze na misia, jaki on jest naprawdę, pytają się mnie jego niedoszłe kochanki. W każdym razie ani Kudłaty ani Grzesiek nie dojeżdżają na imprezę u Smerfetek, gdzie ja po dwóch piwach już jestem pijany i na przemian podrygując nerwowo lub rozwalając się na miękkim materacu w mniejszym pokoju czekam aż coś się zdarzy. Ktoś proponuje żeby straszliwie się upić i urządzić zawody w rzyganiu na ścianę. Propozycja zostaje rozszerzona o aspekt artystyczny, każdy ma rzygać obrazami swoich ulubionych malarzy. Po mnogości sałatek zwycięstwo mają w kieszeni wielbiciele impresjonizmu, najtrudniej będzie temu, kto zdecyduje się na Mondriana, będzie musiał rzygać kwadratami. Pojawia się Miron, który opuści lokal dopiero po dwóch dniach, mnie zaś uda się dyskretnie wkopać pod kanapę sałatkę z kurczaka.
Dobrze, możecie mi nie wierzyć, sam nie bardzo mogłem w to uwierzyć, no bo czy to nie zdumiewający zbieg okoliczności, a może jakieś tajemne moce, że leżałem właśnie na łóżku czytając książkę Dubrawki Ugresić „Forsowanie powieści – rzeki”, swoją drogą zupełny odjazd, świetna zabawa a w dodatku piekielna inteligencja, magnetofon forsował Talking Heads, i akurat bodajże przy piosence „Once In A Lifetime” przeczytałem w tej książce na stronie 38 takie zdanie i osłupiałem leżąc. Stałem się leżącym słupem, przewróconą kolumną. Zdanie jest takie: Do jego uszu wlała się wezbrana fala dźwięków nowego przeboju Talking Heads. Chyba wiecie o co mi chodzi? Zresztą zdarzyło mi się to nie pierwszy raz. Kiedyś będąc jeszcze młodziakiem oglądałem w tv sprawozdanie z jakiegoś meczu tenisowego. Ale grają, co? powiedziałem do ojca. Ale grają, co? w sekundę później powiedział w telewizora do mnie i mojego ojca sprawozdawca sportowy Hopfer, który wypowiedziawszy to zdanie niedługo później umarł. Mój kolega ze studiów Lausz napisał kiedyś pracę roczną, co zdarzało mu się średnio co trzy lata.
Poszedł z nią do szacownej pani profesor, która po przeczytaniu tych kilku stron papieru podaniowego zmarła i została pochowana z wielką pompą należną tak wielkiemu autorytetowi naukowemu.
Druga, równie szacowna, autorka wielu prac z dziedziny językoznawstwa, gramatyki historycznej i tym podobnych rzeczy, naprawdę według mnie, od czasów Józefa Wissarionowicza największy językoznawca, po przeczytaniu pracy Lausza spadła ze schodów i złamała sobie obie ręce w nadgarstkach. Tak zagipsowana, palcami do zewnątrz zdążyła mnie jeszcze solidnie przemaglować z języka Indian Hopi i kodu zero – jedynkowego, jakby obie te rzeczy nie były żałosnymi skamielinami analfabetycznej ludzkości. Teraz, kiedy mój siedmioletni sąsiad piratuje taśmowo programy graficzne, a i ja całkiem nieźle radzę sobie z niektórymi edytorami. Ale jakaś klątwa zawsze jest. W końcu Lausz poszedł z tą pracą do trzeciej, tym razem młodej i zdrowej pracownicy naukowej Uniwersytetu. Ta jednak wkrótce zaszła w ciążę. Nie, nie z Lauszem, zresztą, kto wie. Okazuje się, że mój blok też jest nawiedzony. Jest rok 1975, robotnik budowlany w średnim wieku, po spożyciu dużej ilości alkoholu wchodzi do windy. Niestety nie wie o tym, że samej windy jeszcze nie ma, ponieważ wioząca ją ciężarówka wyjechała z bazy tydzień temu i do tej pory nie dojechała. Jest tylko betonowy szyb. Zwłoki robotnika zostają odnalezione dopiero po kilku dniach, za to jego duch wciąż odwiedza ten dom. Tu mieszkają sami wariaci, mówi z przerażeniem Grażyna. Vide ty, mówi, i Kaczy. Jest jeszcze twój mąż, przypominam jej. Moja sąsiadka z parteru zawsze gdy ją spotykam na dole albo właśnie wychodzi do kościoła, albo z niego wraca. Ta, która mieszka piętro wyżej, nie opuszcza swego posterunku w oknie, skrupulatnie notując w swoim pożółkłym, zatłuszczonym zeszycie kto, o której i z kim wraca. Na tym samym piętrze mieszka pani Róża, która jest szefową bezwzględnego komitetu parkingowego. A twój mąż nigdy wyjeżdżając z parkingu nie zamyka bramy, wyciągam asa z rękawa.
Jeżeli pani Róża dowie się o tym, Jasio dostanie zapewne ze dwadzieścia karnych dyżurów, snuję przypuszczenia. Pod rząd, oczywiście. O Matko, pod rząd! Biorąc pod uwagę, że wreszcie oddałem wam pieniądze, to tym, razem moje jest na wierzchu.
Śmieję się złowieszczo. A wracając do wariatów, wraca do starego tematu Grażyna.
Światowy dzień chorych psychicznie. Wszyscy przegapiliście światowy dzień chorych psychicznie! Tak jak podniecacie się światowym dniem walki z próchnicą, światowym dniem bez papierosa, światowym dniem namysłu nad życiem, dniem ekologii, wszechświatowym dniem walki o to, co w tej chwili modne.
Dlaczego nie zwracacie uwagi na światowy dzień chorych psychicznie, dlaczego nie delektujecie się nocą Księżyca zamiast dniem Ziemi.
Chyba zwariowałeś Dziubas, mówi Grażyna.
Kurwa, spóźniłem się, powiedział Matka wciskając się w ławę Kościoła św. Anny na Krakowskim Przedmieściu. Rozumiesz, Kudłaty zadzwonił do mnie, że zepsuł mu się samochód, wziąłem więc taksówkę, żeby tu, kurwa, zdążyć, a jego jeszcze nie ma. Gdzie są Dziewule? Przy ołtarzu. Zaczęło się jakieś piętnaście minut temu. Matka szeleści zawiniętymi w papier kwiatami. Wyglądają jak świeżo skradzione z cmentarza. Gdzie jest mój brat? Stoi obok ciebie, odpowiedziałem, mimo że nie byłem jego bratem, odchyliłem się za to niebezpiecznie, żeby Matka mógł zobaczyć brata, który trzymał przed sobą jak chleb z solą wielkiego różowego słonia. Na chuj ten słoń? pyta się Matka. To prezent ślubny, kurwa, uspokój się, trzeba mu tłumaczyć jak dziecku. O kurwa, Matka już nie poznaje swojego brata. Dżaba, co się tak rozglądasz, nudzisz się? zapytał się stojący z tyłu Hipolit.
Patrzę czy Kudłaty nie przyszedł, odpowiada Dżaba, którego głowa kręci się na wszystkie strony niczym czołgowa wieżyczka z szybkostrzelnym działkiem. A jak miał kurwa przyjść, wtrącił się Matka, skoro pół godziny temu do mnie dzwonił z Sulejówka, a przecież taksówki nie weźmie. Zarabia piętnaście baniek a sępi na taksówkę. Dobrze przynajmniej że ten ślub jest bez mszy, bo bym tu zwariował, mówi Dżaba, który ma za sobą świeże doświadczenia uczestniczenia w brazylijskim serialu ślubów z mszami i kazaniami typu małżeństwo jest jak twierdza, którą wszyscy zewsząd oblegają, by się do niej wedrzeć i czynić w niej spustoszenia i zna na pamięć kolejność pojawiania się cytatów biblijnych i nawet zaczął już na głos powtarzać gdybym nie miał miłości, byłbym jak ten cymbał brzmiący, co, chyba sami przyznacie brzmi dosyć idiotycznie, więc Dżaba śmieje się jak kretyn i trzeba go uspokajać, ci którzy go nie znają patrzą się podejrzliwie i zarazem współczująco, no bo wiecie, w wielu rodzinach zdarza się niedorozwinięty, a ślub rzecz święta i familijna zarazem, więc trzeba przyprowadzić imbecyla. I Dżaba coś tam mamrocze pod nosem, może kolejne cytaty, a przed ołtarzem, nikt tego nie widzi, rozgrywa się monachomachia i otwierają się piekielne wrota. Poplątane języki ludzkości, jej poplątane umysły. Magia niezrozumiałego zawsze intryguje. Kiedyś Dżaba i Lewy chodzili po mieście mówiąc głośno i prowokacyjnie po łacinie, żeby zaimponować komu się da. Ci, którzy nawet nie pamiętają pierwszej deklinacji (nie, nie, przepraszam, obudzeni w środku nocy wymienią jakieś końcówki, może nawet prawidłowo odmienią rosa, rosae ale już na pewno popieprzą im się imiesłowy), więc ci koneserzy łacińskich sentencji typu scriptori pro penna, dabitur ei pulchra puella, które wypisują w kalendarzach między I am Antichrist, I am Anarchist stoją na przystanku i mówią Galia est omnis divisa (Lewy) a Dżaba na to in partes tres i tak dalej, a w kawiarni nostra Galli apelantur i jeszcze pewnie kilka wierszyków. I kiedyś tam za granicą, gdy pytają się ich, to u was uczą w szkołach łaciny, Lewy odpowiada: no jasne i starożytnej greki, i tak się zapędza, że jakiejś dziewczynie mówi protekcjonalnie: całkiem nieźle mówisz po angielsku, a ona: jestem z Manchesteru.