Bo ona ma w oczach jebliki, powiedział Matka i rzeczywiście wyglądało na to, że ktoś ją posunie tego wieczoru u Kudłatego na urodzinach. Grill dymił na wszystkie strony, koszule przesiąkały zapachem węgla drzewnego i alkohol buzował jak trzeba. Kudłaty wkurwiony, bez przerwy coś mu nie pasowało, to dlatego że nie przyjechali jego nowi przyjaciele, agenci ubezpieczeniowi, w krzykliwych garniturach, z telefonami komórkowymi, wypomadowani, błyszczący. To palanty, potrafią mówić tylko o pieniądzach, powiedział Szaman, który już ich wcześniej widział. Ale Kudłaty się w nich zakochał. Zresztą on też już tylko potrafi mówić o szmalu. No i o seksie. Ma nawalone w głowie na punkcie seksu.
Jeżeli upatrzy sobie jakąś kobietę – nawet się do niej nie zbliżaj. W każdym razie tamci nie przyjechali. Kudłaty wkurwiony. A widzisz komu możesz ufać? Jesteś na nas skazany Kudłaty. Kudłaty kręci włosy. Kudłaty sfrustrowany. Powiedz, podobało ci się, mówi do kolejnej kochanki. Powiedz, że nikt ci tak nie dogodził jak ja. Kudłaty z pieniędzmi, Kudłaty na wakacjach, Kudłaty w nocnym lokalu, trzymający rękę na kolanie playmate, jakiejś dziewczyny marca lub listopada, która oczywiście nie lubi chamstwa i obłudy, nade wszystko ceni sobie uczciwość, szczerość. W przyszłości chce się zająć dziećmi specjalnej troski. Mężczyzna według niej nie musi być przystojny ani bogaty, byleby był opiekuńczy. Właściwie może by nawet tchórzofretką albo skalarem. No i oczywiście powinien kochać poezję. Stachurę i Poświatowską.
Rok 1990 – Kudłaty siedzi w „Harendzie” przy tej samej kawie od trzech godzin, jak to na filmach, bez przekonania miesza w filiżance łyżeczką wpatrując się beznamiętnie w resztki używki.
Ma przed sobą ostatniego papierosa. Nie ma pieniędzy na nową paczkę, benzyny wystarczy tylko na dojazd do Sulejówka.
Rok 1995 – Kudłaty Krezus. Kudłaty z pieniędzmi i papierosami.
Kudłaty z planami na przyszłość i kilkoma skomplikowanymi historiami miłosnymi, które gmatwają się jak dżdżownice w mokrej ziemi.
Gdzieś pomiędzy rokiem 1990 a 1995 jedziemy z Matką i Kudłatym samochodem do Sulejówka. Matka jest pijany, ja z tyłu z atrakcyjną blondynką, taką delikatną, perwersyjną, eteryczną, kruchą jak słone paluszki, boję się że mógłbym ją złamać. Jak zwykle gdy prowadzi Matka jedziemy lewym pasem, jest noc, drzewa wzdłuż drogi pochylają się nad nami robiąc groźne miny, szybko odczyniamy uroki, ta droga prowadzi w nieznane i przerażające.
Wtulamy się w siebie, paląc dla dodania sobie pewności kolejne papierosy. Gdzieś blisko jest ostry zakręt i krawędź przepaści.
Nie zdążymy wyhamować.
Wreszcie wróciłem do tego miasta, naprawdę tęskniłem za nim, chociaż Amsterdam na pewno jest bardziej pociągający, tu nie ma tylu knajp, ulice są nieprawdziwe, chociaż lepiej jest, bo piwo podają w kuflach a nie szklaneczkach 0.2 litra. W każdym razie wróciłem, powiedziałem: jak dobrze być tu znowu, a wszyscy: dlaczego tam nie zostałeś, przecież nikt by cię nie znalazł, mógłbyś tam, spokojnie żyć do końca życia. Nie palę trawy, odpowiedziałem. I gdy już się przyzwyczaiłem że znów tu jestem, wpadłem na pomysł, który przedstawiłem Runiowi, że można by pojechać do Kielc na targi uzbrojenia, nowe czołgi, transportery, wyrzutnie rakietowe. To jest coś, co zrównoważy we mnie artystowskie spojrzenie na świat, zdecydowałem. W końcu nie pojechaliśmy, za to Runio pożyczył mi klucze do swojego mieszkania bo wyjeżdżał na trzy dni do rodziny. Piękna kawalerka na Krochmalnej, wymarzona na schadzki, czysto, przytulnie wręcz, wnęka z materacem specjalnie do miłości. Więc Runio podał mi rękę, pojechał na dworzec autobusowy, a ja ruszyłem w miasto.
Kobiety, które wcześniej obiecywały mi perwersyjne rozkosze nie odbierały telefonów, w pubach nie było nikogo. Następnego dnia na jakiejś imprezie chodziłem od dziewczyny do dziewczyny oferując swoje usługi. Mówiłem, może byśmy pojechali do mnie.
Żadnego ściemniania, wszystko jasne. Chyba żartujesz, mówiły niezmiennie, a ja szedłem do następnej. Jedna się wahała, wreszcie postanowiła dać mi swój telefon, tak naprawdę to oszalała na moim punkcie, wierzcie mi, bo była hungarystką, a ja pierwszym człowiekiem jakiego spotkała mówiącym po węgiersku.
Ale porwały ją zazdrosne koleżanki. I wtedy też zginął klucz od drzwi na klatkę schodową, za szybą stali podróżnicy, którzy właśnie wrócili z wyprawy do sklepu nocnego, w rękach mieli butelki wódki, wyglądali jak wielkie tłuste ryby w akwarium, welony i pielęgnice, bezgłośnie poruszające ustami, ktoś usiłował otworzyć swoim kluczem, jakiś oglądacz kryminałów grzebał w zamku spinką od włosów. Trzeba wybić szybę, zaproponowałem ale nikt mnie nie posłuchał.
W niedzielę rano zadzwoniłem do Beaty, przez chwilę się wahałem, wiecie, jak to jest, wystukuje się numer telefonu i zaraz potem odkłada słuchawkę. Ale w końcu się przemogłem.
Dzisiaj nie mogę, powiedziała, muszę uczyć się o samorządzie terytorialnym. Kurwa, samorząd terytorialny, ja zwariuję, nie, ja już zwariowałem. Mogła powiedzieć: nie chcę się z tobą dzisiaj pieprzyć, albo: rozmyśliłam się, nie mam ochoty się z tobą pieprzyć. A ona mówi: samorząd terytorialny. Polityka wkracza w nasze życie i nie pozwala o sobie zapomnieć.
I ktoś nagle mówi, chyba Maciek, rozmawialiśmy o tobie, piliśmy herbatę z Dorotą i Runiem, było ciepło, otwarty balkon, szkoda, że mamy taki mały balkon, uwielbiam Anglików za to, że potrafią wyciągnąć z kredensu dwustuletnią porcelanę i trzystuletnie sztućce, usiąść w wiklinowych fotelach, zjeść podwieczorek i wypić po kieliszku sherry. Więc doszliśmy do wspólnego wniosku, że jesteś bardzo inteligentnym facetem. A nie wyglądasz. I wtedy uśmiecham się, bo co mam robić, kiedy jakaś znajoma stanęła osłupiała, gdy zobaczyła mnie w księgarni jak nerwowym wzrokiem liżę błyszczące okładki książek, wertuję je, kartkuję, uważnie czytam stopki redakcyjne, przeskakuję z posłowia na spis treści.
I co tu robisz, zdziwienie, małpa w kąpieli, ciężkie buty, długie włosy, prostak, a tu księgarnia. Więc nie wyglądasz, mówi Maciek. Wiem, wiem, to samo mówił Runio. Tak jakby wszyscy wyglądali jak należy. W każdym razie na pewno nie wyglądał jak należy Dżaba gdy w pokoju 748 usiłował przydusić ogromnego grubasa, wisiał na nim jak bombka na choince, w końcu Runio dał grubemu w głowę butelką po piwie „Królewskie”. Nie wyglądał więc jak należy w porwanej, zakrwawionej koszuli, z potarganymi włosami, musiał wyglądać żałośnie, bo nawet Ania na moment przestała mówić o swojej pracy, przystojnym szefie i służbowych podróżach a nawet zaproponowała mu, że odwiezie go do domu taksówką. Ale na niego działał jeszcze legendarny haszysz bitwy.
Spojrzał tylko na jej kolana, gdy siadała w taksówce jak w pierwszej ławce w kościele, nogi złączone, miss aseksualizmu, wracam do Runia muszę się nim zaopiekować, powiedział. Taksówka pojechała gdzieś w przerażającą mgłę a on rozpoczął galopadę po długim korytarzu, między 712 a 748, w końcu wyszedł na ulicę.
Nocny chłód, bezludność na każdym kroku. Pół godziny na przystanku, wreszcie podjeżdża autobus nocny, sen. Jak zawsze budzi się na pętli, kierowca szturcha go w ramię, mógłby jeszcze mrugać okiem. Wysiada, chwieje się. Jest marynarzem, który od sześciu miesięcy po raz pierwszy zszedł na ląd. Wytycza azymut, wymierza krok. Nie dojdzie. Całe szczęście na jego drodze czołg.
T – 55, stary model, ale co robić. W nim spędzi resztę nocy.
Niewygodnie, wszędzie jakieś rury, pokrętła, wajchy, można tylko siedzieć, ewentualnie półleżeć w brudzie, lepiącym się, trudnym do usunięcia z ubrania smarze, trudno spać, ale przecież trzeba spróbować, na zewnątrz deszcze niespokojne, potargany sad, niedługo zaświta, a my na tej wojnie bez przerwy, krótki nerwowy sen, poranne zimno i faza przejściowa między pijaństwem a kacem wyrywają z miejsca radiooperatora, wychyla się przez właz, jest zdobywcą tego miasta. Patrzy pogardliwym wzrokiem zwycięzcy, patrzy przestraszonym wzrokiem zwycięzcy, który wie, że przegrał, tego kraju nie da się ucywilizować, wielka kultura się go nie ima, tutaj ciągle wierzą w gusła i zabobony, zawsze będą w nie wierzyć, nawet z chrześcijaństwa zrobili histeryczne pogaństwo, kurwa, co za miejsce, no ale jak wojna to wojna.