Zastanawiam się, czy będę potrafił wrócić tutaj z mojego czasu, mojego świata. Zawsze takie klimaty budziły we mnie dreszcz podniecenia tajemnicą. Ekspiacja odwiecznych ciągot do poznania przyczyn upływu czasu. Dni, tygodnie, miesiące, lata.

Kalendarze. Horoskopy. Porady w pismach. Koszulki w gwiazdy.

Sparaliżowany geniusz Hawking ogłasza z katedry swego inwalidzkiego wózka: podróże w czasie są możliwe. I co wy na to, chłopaki?

Późną jesienią, wtedy najłatwiej o galopadę wyobraźni, oglądając idiotyczny film z Belmondem i popalając haszysz, rozmyślamy z Runiem o teoriach światów równoległych, o światów powtarzalności, o tym, że ileś tam milionów lat świetlnych od osiedla Za Żelazną Bramą jesteśmy identyczni, w takim samym mieście, domu, oglądając głupawy film i paląc haszysz, a może nie jesteśmy wcale tacy sami. Może Runio nie jest Runiem tylko Runioxem, może zamiast esencji z konopi palimy w stu procentach chemiczne a jednocześnie nieprawdopodobnie zdrowe narkotyki przy okazji miłych wizji leczące kosmiczną astmę, w swoich skafandrach, teraz nieregulaminowo rozchełstanych. Za ogromnym iluminatorem przelatują dostojnie wielkie transportowce i międzyplanetarne jumbo – jety, powietrzne tramwaje kursujące po niewidzialnych torach między unoszącymi się w przestrzeni osiedlami.

Albo my dwaj, miliardy lat temu, biliony lat później.

Cyklicznie powtarzające się wieczory, ewolucje, rewolucje, zgony genialnych wynalazców i ich powtórne narodziny, miłości licealistów i szaleństwa motorniczych, nic nie warte poświęcenia. Powtarzające się co ściśle odmierzony czas życia, egzaminy, awanse, pisane sprawozdania, wydruki komputerowe. Ja i Runio siedzący w groteskowo małym mieszkaniu w dużym bloku osiedla Za Żelazną Bramą. Jest oto sam początek lat 90, właśnie coś pękło, coś się zmieniło, niedaleko stąd otwarto supermarket.

Kupujemy w nim wódkę, soki owocowe, a nawet w przypływie explorystycznych i doświadczalnych ciągot nabywamy amerykańskie wino „Thunderbird”, które okazuje się być koszmarnym wprost, palącym gardło jabolem. Złowieszczy pisk tramwaju na zakręcie, powolność autobusu zbliżającego się do przystanku. Knajpa „U Rzeźbiarzy”, którą wkrótce zamienimy na „Plastyków” serwujących ciepłe piwo i niepowtarzalną atmosferę wytwarzaną przez niespełnionych, chyba głównie seksualnie artystów, myślicieli i baletmistrzów. To jedyne miejsce, w którym nie puszczają żadnej muzyki. Wszędzie indziej wkracza w zabłoconych gumofilcach grunge. My jako starzy punkowcy nie ufamy i jesteśmy przeciw.

Miron przynosi sobie kolejny winiak luksusowy. To, co tu najciekawsze, to zupełny brak pięknych kobiet.

Więc jak tam było, pyta się Szaman, tutaj nic się nie zmieniło, tutaj nigdy nic się nie zmienia. Wiem, wiem, dlatego tu wróciłem, tęskniłem za tym miastem, za jego cudownym zapachem spalin wypuszczanych przez niezgrabne pudełkowate autobusy, drzew, ciepłego asfaltu, ścian domów, za klekotaniem tramwai, zatęskniłem za waszymi mordami, za tymi wszystkimi eskapadami, które były zawsze i które zawsze będą, póki my żyjemy, póki nie dopadną nas zawały, marskości, raki, wylewy, zatrucia, póki jelita mają siłę przerabiać na gówno nasze uniesienia, nim nieszczęśliwe wypadki zamienią nas w rąbankę. Co w pierwszej kolejności.

Więc jak, miasta portowe, burdele, knajpy, alkohole, śródmiejskie pasaże, tajlandzkie prostytutki w witrynach, albo miękkie fotele, czerwone ściany, lustrzane sufity, barek w złym guście, złoto – srebrny, lustra wszędzie lustra, czujesz się jak w ogromnej hali, niekończący się szereg miękkich skórzanych kanap, równy jak drzewa przy drodze, rząd posągów Adonisa, wszystko ciągnie się w nieskończoność jak ślina śpiącego w autobusie. A my tutaj chodzimy do Go – Go. Oczywiście to pomysł Kudłatego, jutro mamy iść na zapasy w błocie. Kudłaty za każdym razem zakochuje się w kurwach wijących się wokół jakiejś rury, kupuje im kwiaty i mówi nam, wiecie, ona wcale taka nie jest, to bardzo inteligentna dziewczyna, to życie zmusiło ją do takiej pracy. I przypomina mi się, że postanowiliśmy z Misterem kupić dla Kudłatego gumową lalę, żeby ukoiła jego ból samotności i już notuję sobie w kalendarzu: dzwonić do Mistera, ale nagle okazuje się, że Mister się na mnie obraził, bo zostawiłem w mieszkaniu jego siostry papierki po prezerwatywach. Mało tego, podobno dwie z nich wciąż pływały w kiblu. O Jezu, ponoć Misterowi piana leje się z pyska na dźwięk mojego nazwiska, odgania się od mojego cienia, który czasami wędruje z chłopakami, gdy ja zupełnie martwy jestem daleko stąd, nad Morzem Północnym, na szerokiej plaży w godzinach popołudniowych, patrzę jak morze przychodzi i odchodzi, jak drążą powietrze mewa i latawiec.

I wtedy zadzwonił Matka. A może to ja do niego zadzwoniłem. W każdym razie rozmawialiśmy chyba godzinę. Oczywiście głównie on mówił. Matka nie należy do ludzi, którzy mieliby uspokajający głos. Lubię słuchać zmysłowych głosów w telefonie, jeżeli nawet mówią od rzeczy, najważniejsze żeby były spokojne, matowe, powolna artykulacja, smakowanie każdego słowa. Pastelowe kolory mowy. Matka skrzypi, rzęzi i charczy, raz mówi szybko, raz przeciąga sylaby jakby sprawdzał ich rozciągliwość. I mówi. O swoich bólach kręgosłupa, nerek, serca, o swoim 16 – letnim pudlu królewskim, który od kiedy znam Matkę wciąż umiera i nie może umrzeć. Oczywiście psia eutanazja nie wchodzi w grę. Matka uważa że jego matka chce zniszczyć psa. Dlatego Matka nie śpi po nocach, najwyżej 3 – 4 godziny drzemki, w dodatku ten kręgosłup.

Więc Matkę co tydzień nawiedza masażysta wyglądający na ostrego pedała, który go ugniata, rozciąga, wygładza, pewnie poklepuje mu przy okazji kościste pośladki, Matka spocony bierze gorące kąpiele, potrafi siedzieć w wannie trzy godziny, bo tyle ma czasu dla siebie między jednym a drugim spacerem z psem. I teraz Matka mówi, choć może rzeczywiście trudno złapać jakiś wiodący wątek w jego wypowiedzi. Choć punkt wyjścia znamy, dzisiaj są urodziny Kudłatego, poczciwy stary Kudłaty, trzeba pojechać do tego Sulejówka, na razie trwają gorączkowe konsultacje, kto z kim i czyim samochodem. No cóż, ja z Lewym pojedziemy kolejką podmiejską. Znacie to, prawda? Pół godziny w takim pociągu, przez który co chwilę przebiegają mordercy, tym razem zostawią cię przy życiu, ale zaraz jest następna stacja, wsiądą nowi. Co zrobić w sobotnie popołudnie, gdy czas ogłupia a alkohol podgrzewa krew i wnętrzności, o jak cudownie jest bić po gębie i kopać w krocze. Więc siedzimy w podmiejskiej kolejce, jest połowa września, ale już jesiennie, ciemno, pada deszcz. Drzwi rozsuwają się i zasuwają nieodmiennie co każdą stację. Pociąg raczej pusty, o tej porze jeżdżą już puste pociągi. I przypomina mi się jak wracałem z Falenicy, kilka lat temu, wtedy gdy Hipolit ożenił się z Agatą, była całkiem przyjemna zabawa, Szaman odleciał seksualnie z jakąś chudą piegowatą dziewczyną, która mogłaby być pedikiurzystką z salonie piękności albo kasjerką w supermarkecie. Mały trzymał się świetnie, jeszcze wtedy nie przypalał tak często jak później, kiedy zaczął dodatkowo brać kwasy i jakiekolwiek próby porozmawiania z nim stały się z góry skazane na totalną klęskę. Później wyjechał do Anglii, był nawet użyteczny, kiedy poprosiłem go by został moim posłańcem i gdzieś w Kencie znalazł pewną kobietę i dał jej w moim imieniu kwiaty. Nie wiem, kurwa, co mnie podkusiło, nigdy nie daję kobietom kwiatów. Chwilowa niemoc.

Chwilowa niemoc, powiedział Szaman, gdy uzmysłowiłem mu, że poprzedniego dnia wieczorem powiedział przy świadkach, że chce ożenić się z Anną. Czy ktoś to słyszał? Przynajmniej dziesięć osób, powiedziałem zadowolony, mając nadzieję, że Szaman zachowa się po rycersku i zaraz oświadczy się teatralnie i zrobi wesele, na którym będzie można się dobrze najeść i napić. I co? Teraz jest na Krecie, idzie wzdłuż morza, sięga po butelkę greckiego wina, ujeżdża deskę windsurfingową, bierze dokładny prysznic przed wieczorną eskapadą do dyskoteki, dokładnie myje genitalia, wciera w siebie pachnidła, starannie czesze włosy, turystycznym żelazkiem prasuje jasne dżinsy, wciąga koszulkę polo, jeszcze raz wyszczerza do lustra białe zęby.